Zwykle, kiedy jestem trybikiem jakiegoś środowiska tłumaczę sobie, dlaczego się w nim znalazłem i po co tam jestem. Z członkostwem w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich też tak jest. Od dwudziestu lat, od kiedy mam legitymację SDP, choć czasem nie jest łatwo, jestem przekonany, że znalazłem się po prostu w dobrym towarzystwie.
O takim środowisku jak nasze stowarzyszenie świadczą tradycje i przekonania, jakim hołduje największa w kraju organizacja dziennikarska. I dlatego właśnie tu jestem. Bo gdzie miałbym być, jako dziennikarz, który w 1989 roku miał 20 lat i – wtedy naiwnie myśląc, że to koniec PRL – z radością przyglądał się agonii sowieckiej dominacji?
W towarzystwie towarzyszy ze Stowarzyszenia Dziennikarzy RP, czyli ludzi nawiązujących do „etosu” żurnalistów oddanych bezgranicznie komunizmowi?
W towarzystwie, towarzyszącym towarzyszom, zeteselowców udających przedwojenne PSL? To oni utworzyli stowarzyszenie dziennikarskie imienia Władysława Reymonta, który zapewne przewraca się w grobie wiedząc, komu patronuje.
A może miałbym wstąpić do organizacji towarzyszy z Towarzystwa Dziennikarskiego, którego sporo członków kiedyś było w SDP? Towarzystwa, które powstało tylko po to, aby krytykować, kpić i oczerniać wszystkich i wszystko, co symbolizuje dziennikarstwo niepoprawne politycznie i przy okazji SDP. Towarzystwo, które jest karykaturą wszystkich stowarzyszeń zawodowych, a najbardziej stowarzyszeń dziennikarskich.
Do wszystkich tych trzech „towarzystw” nie mógłbym wstąpić, bo nie tak sobie wyobrażam grono ludzi godnych reprezentować mnie, jako dziennikarza. Może jestem zbyt radykalny, ale to oznacza, że pulsuje we mnie jeszcze młodość i czyste emocje. Po prostu uważam, że owe trzy towarzystwa nie są najlepszym towarzystwem dla mnie. Uważam tak, chociaż, być może, są tam jeszcze porządni ludzie.
Na szczęście nie jest wykluczone łączenie członkostwa SDP i Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy, zatem może kiedyś jeszcze wstąpię do tego drugiego stowarzyszenia.
Kiedy niedawno w SDP rozpoczęły się bitwy przedstawiane, jako wojna o władzę, kiedy publicznie wyszydzano nasze stowarzyszenie przypisując mu wyłącznie polityczne konotacje negując konserwatywne ideały, to właśnie wówczas, delegaci ostatniego zjazdu – w imieniu około 60, może 65 procent wszystkich członków SDP – postanowili nadal być, w moim mniemaniu, w dobrym towarzystwie. Czy taka większość miała rację? Ja jestem przekonany, że tak, ale okaże się za trzy lata, przy końcu kadencji obecnych władz.
To nie żadna odwaga ani brawura napisać, że jest się w dobrym towarzystwie, bo, poza wymienionymi wyżej trzema wyjątkami, z powodu, których dziennikarze nie chcą się zrzeszać, w SDP są ludzie porządni, może tylko nieco zagubieni wobec dynamicznych zmian zawodowych. Chciałbym jednak, aby odwagą wykazali się ludzie niepodzielający pomysłów i poglądów obecnych władz stowarzyszenia. Chciałbym, aby ci ludzie – co nie jest regułą, ale w większości skupieni w warszawskim oddziale SDP – przestali bredzić o „korupcji”, „sprzedaży mienia SDP”, „zadłużaniu stowarzyszenia”, „praktykach niegodnych SDP”.
Chciałbym, aby „buntownicy” poczuli się współodpowiedzialni za SDP, a nie wpadali w sidła swoich marzeń o secesji, czy rozłamie. Chciałbym, aby postawili na dialog, a nie przeciągali linę, na której powiesili ambicje. Chciałbym, aby, pomimo różnic i opozycyjnych ciągot, poczuli się wreszcie w towarzystwie. W dobrym towarzystwie.
Hubert Bekrycht,
sekretarz generalny SDP