Nikt już dziś nikogo nie podsłuchuje. Poza służbami specjalnymi. Raczej. Służby owe jednak podsłuchują, z definicji, złych ludzi – gangsterów, oszustów i skorumpowanych polityków oraz działających poza prawem dziennikarzy. No, chyba, że to kraj niedemokratyczny to podsłuchują wszystkich.
Wielu z polskich dziennikarzy uwierzyło opozycji w jakieś nieskoordynowane i tajemnicze działania Mitycznej Międzynarodowej Grupy Pegazów podsłuchującej akurat nasz kraj na przemysłową skalę. Wiadomości mityczne pomieszano z faktami, a potem ugotowano w kotle dezinformacji. Bez przypraw. Smacznego.
Podsłuchy stały się „modne” osiem lat temu w Polsce. Zapisy z ukrytych urządzeń nagrywających spotkania polityków stały się hitem sezonu. Konwersacje te nie były wcale niewinnymi „prywatnymi rozmowami” przy kotlecie, policzkach, albo nawet ośmiorniczkach. O naruszeniu ich kulinarnej prywatności najczęściej bajają nagrywani w knajpach ówcześni dygnitarze III RP związani z MSW, MSZ, władzami parlamentarnymi tudzież z ówczesnymi resortami tłustymi, czyli gospodarki i skarbu państwa. Rozumiem, że nagrywani się bronią, że nie mówili tych słów, które mówili, a wulgaryzmy w ich ustach to efekt montażu. Prozaicznej prawdy – wstydu, że nagrali ich prawdopodobnie ludzie gastronomii niezadowoleni z mizernych napiwków, nie da się jednak zapomnieć.
A trzeba było sobie do gabinetów zamówić te frytki, krewetki, rozwielitki, czy co tam ówcześni władcy PO-PSL lubili. Wtedy podsłuch byłby – ku uciesze dziennikarzy – nie tylko nielegalny, ale stanowiłby zdradę stanu. A w najlepszym razie ujawnienie tajemnic państwowych o kupie kamieni, bo jeśli ktoś w knajpie gada o pracy – zamiast pić wódkę i dobrze się bawić – nie jest zupełnie normalny…
Teraz podsłuchy są wszędzie. W toalecie, telefonach, kaloryferach a nawet, co wytropiła pewna posłanka KO, w dekoderach zakupionych przez rząd dla ludzi, których nie będzie stać na telewizory nowego typu. Nawiasem mówiąc, najgorsze do wykrycia są podsłuchy tramwajowych dzwonków w głowach niektórych parlamentarzystek opozycji.
Teraz, jeśli ktoś nie był lub nie jest podsłuchiwany przez system nazwany jak mityczny koń nie liczy się w towarzystwie. Podsłuchiwani są politycy opozycji, kelnerzy, zawodnicy sumo, rolnicy kupujący telefony teleportując się do przyszłości, aktorki oraz dziennikarze, o których służby nigdy nie słyszały.
Mamy, niestety, jeszcze gorszy typ podsłuchów. Ten system nie tropi naszych rozmów w imieniu służb specjalnych. Zamiast nich robimy to sami. Tak, tak, sami się podsłuchujemy. A potem zdumieni tym, że nagranie z owego samopodsłuchu jest mało medialne, umieszczamy je na portalach społecznościowych. Mogą to być na przykład nasze nocne rozmowy z psem, kotem, papugą lub jaszczurką.
Niedawno wielu łodzian oburzyło się, że jeden z radnych podczas tzw. zdalnej sesji rady miejskiej nieco bełkotliwie przestrzegł przed konsekwencjami sprzeciwiania się rozwojowi ogrodu zoologicznego. A przecież sesja trwała kilkanaście godzin i mógł chłopina chcieć sprawdzić, czy jeszcze go podsłuchują. I podsłuchiwali. Był inwigilowany przez wielu radnych i widzów kanału przekazującego transmisję. Po całym kraju rozniosło się, co podsłuchiwano. Nieszczęsny radny powiedział przecież prawdę, że „nie ma co walczyć z zoo”. Wszyscy jednak skupili się na niezbornej artykulacji wymawianych przez samorządowca słów. A lokalny polityk był po prostu ofiarą zepsutego podsłuchu, który sam, ze zmęczenia, włączył zgłaszając się do głosu.
Tak, tak, nie ma co walczyć z zoo.