Wielką karierę robi w ostatnich latach słowo „kreacja”. Mamy więc kreowanie gry przez piłkarza, mamy Łódź, która wedle władz miasta kreuje. To ostatnie jako hasło: „Łódź kreuje” znalazło się nawet na bilbordach. Mało tego, mamy w kraju miejski teatr, który reklamuje się jako teatr kreatywny.
Przypatrzmy się zatem czym jest rzeczona kreacja. Kreacja oznacza, ni mniej, ni więcej, tylko tworzenie. Dlaczego zatem kreowanie i kreatywny wyparły tworzenie i twórczy? Powód jest ten sam co zawsze w podobnych wypadkach – snobizmy na „zagraniczność”. Wspomniany na początku piłkarz zatem „stwarza na boisku dobre, korzystne sytuacje”. Z kolei „Łódź kreuje” w przekładzie na język polski to tyle, że „Łódź stwarza szanse, jest twórcza”.
Niestety ze wspomnianym teatrem kreatywnym sprawa jest jeszcze bardziej smutna a nawet tragiczna. Oto bowiem dyrekcja tego przybytku twórczości oznajmia wszem i wobec, że dotychczas ich miejsce pracy było jedynie miejscem imitacji, kopiowania cudzych osiągnięć lub wręcz plagiatów, że chałturzyli, zgrywali się, wykonywali tandetę. Ale teraz już nie, teraz będą kreatywni. Gorzej, bo hasło „Teatr kreatywny” oznacza też, że inne teatry są marne, skoro nie są kreatywne. Dożyłem czasów, kiedy teatry muszą udowadniać, że tworzą! To idiotyczne hasło o kreatywności teatru sugeruje też, że przez setki lat polscy malarze, pisarze, aktorzy, reżyserzy i kompozytorzy nie byli twórcami. Zatem, czy Jan Kochanowski, Fryderyk Chopin, Jan Matejko, Stanisław Moniuszko, Henryk Sienkiewicz, Witold Gombrowicz i setki innych to jedynie nędzni wyrobnicy?
W Starym Testamencie mamy Księgę Rodzaju, po grecku jest to Księga Genezis, co było zawsze na polski tłumaczone jako Księga Stworzenia. Nie zdziwię się więc, gdy nowe wydania Biblii będą zawierały Księgę Kreacji. Naprawdę, tak może być.
Wszyscy w dzisiejszej Polsce chcą być lepsi, nie tylko dyrekcje teatrów. Oglądam program o gotowaniu i słyszę jak kucharz mówi: „Mam tu mięso, pietruszkę, marchew, cebulę i przyprawy, czyli wszystkie składowe dania”. Skąd on wziął te składowe? Przecież od zawsze były to składniki? Ano, dożyliśmy czasów, gdy kucharz chce uchodzić za matematyka, minister za sternika (mówi, że przeprowadzi nas przez wzburzone fale inflacji) a dziennikarz za znawcę taktyki i strategii wojennej, skoro informuje nas, że „Drony miały 2000 godzin nalotów”. Chodziło mu zapewne o to, że drony wykonały 2000 godzin lotów. Może w języku armii każdy lot jest nalotem, ale ten nalot w ustach dziennikarza kojarzy mi się jedynie z nalotem na starym jedzeniu lub nalotem na migdałkach przy przeziębieniach.
Jest jeszcze jeden problem (kolejny) z dzisiejszym naszym językiem. W poprzednim odcinku tego poradnika przywołałem żart sceniczny znakomitego aktora i satyryka Jana Tadeusza Stanisławskiego, który kilka kolejnych monologów kończył zwrotem: „I to by dzisiaj było na tyle”. Stanisławski zażartował sobie tym sposobem z języka ówczesnej polityki, ale niestety jego żart przyjął się jako norma. I pół Polski kończyło swoje wywody stwierdzeniem: „I to by było na tyle”. Stanisławski zażartował z tylnej części ciała, ale z czego żartowali mówcy, biorący serio ten zwrot?
Obecnie ministrowie, a za nimi dziennikarze mówią: „W temacie nowoczesnego rolnictwa mamy już wiedzę.” albo „W temacie bankowości trzeba powiedzieć…”. Poprawność nakazuje mówić „Na temat”. Czyli poprawnie mielibyśmy: „Na temat nowoczesnego rolnictwa mamy już wiedzę” oraz „Na temat bankowości…”. Dlaczego na temat zostało wyparte przez w temacie? Podejrzewam o tę niedźwiedzią przysługę Wojciecha Młynarskiego, który w piosence „Nie mam jasności w temacie Marioli” wyczerpał temat. Obawiam się, że publiczność słuchająca (podobnie jak było ze Stanisławskim) wzięła frazę „…w temacie” serio. Wniosek jest taki, że artyści powinni uważać, z żartami językowymi, bo nie wszyscy odbiorcy ich produkcji znają się dostatecznie dobrze na żartach.
W języku publicznym pojawiają się też słowa, które są w obiegu, ale w języku fachowym, naukowym. Politycy pokochali między innymi idiosynchrazję oraz abominację. Na pytanie dlaczego, mam tylko jedną odpowiedź, mówiący chce być lepszy niż w istocie rzeczy jest. Ale po kolei.
Idiosynchrazja to wstręt lub niechęć do kogoś. Po polsku należałoby zatem powiedzieć: „Nie cierpię, nie lubię, mam wstręt do pana X.” Teoretycznie, mówiący polityk zna polskie znaczenie idiosynchrazji. I mógłby powiedzieć, że nienawidzi pana X, ale wtedy obrażony mógłby mówiącego zaciągnąć do sądu. A za idiosynchrazję nikt nawet wezwania przedsądowego nie napisze. I tak rośnie nam chamstwo, ale elegancko opakowane. Dobre i to.
Abominacja, z kolei, oznacza obrzydzenie, wstręt do czegoś. Słówko robi karierę wśród młodych ludzi. Powody kariery abominacji mogą być inne niż w przypadku idiosynchrazji. Za abominację nikt nikogo nie oskarży. W tym przypadku chodzi raczej o dodanie sobie znaczenia, powagi przez mówiącego.
A wracając do dziennikarzy… Przypomniał mi się stary dowcip. Przyjęto do radia nowego człowieka. Po paru dniach między kierownikiem redakcji (w której pracował nowy dziennikarz) a redaktorem naczelnym wywiązał się taki dialog:
Kierownik Redakcji – Ten nowy okropnie mówi…
Redaktor Naczelny – To pan nie wie, panie kolego, jak on pisze.
Kierownik Redakcji – Dobrze pisze?
Redaktor Naczelny – Nie, jeszcze gorzej.
Kierownik Redakcji – A to w takim razie po co on nam?
Redaktor Naczelny – Po co, po co? To trzeba będzie dopiero wymyślić. Właściwe pytanie to – dlaczego?
Kierownik Redakcji – No to dlaczego?
Redaktor Naczelny – On ma bardzo słuszne poglądy i piękną polityczną drogę.
Kierownik Redakcji – Ale mówi fatalnie…Redaktor Naczelny – Wyrobi się.
Kierownik Redakcji – A jak się nie wyrobi?
Redaktor Naczelny – No, to zostanie naczelnym.
Zastanawiam się nad taką hipotezą. A może my, Polacy mamy w genach zapatrzenie się na świat? Może podświadomie uważamy, że wszystko co światowe jest lepsze od naszego? I może racje miał Słowacki, gdy pisał o pawiu narodów i papudze?