Ile wolno dziennikarzom – pyta WOJCIECH POKORA

„Członkowie KO to zdecydowanie za mało. Muszą pracować wszyscy, w tym Pan Redaktor, jak dojedzie do pełni zdrowia, którym zależy na powstrzymaniu niszczenia naszego kraju: samorządności, praworządności i trójpodziału władzy”. Te słowa do redaktora naczelnego „Newsweeka” Tomasza Lisa na Twitterze skierował prezydent Białegostoku Tadeusz Truskolaski.

 

Apel prezydenta był odpowiedzią na wpis redaktora Lisa, w którym stwierdzał on: „Pani Kidawa- Błońska ma szansę wygrać wybory, jeśli każdy członek KO będzie w kampanii pracował tak, jak by sam w nich startował„. Na tę wymianę myśli zareagował Tomasz Żółciak z „Dziennika Gazety Prawnej”: „Z całym szacunkiem, Panie Prezydencie, ale dziennikarz jest od relacjonowania, opisywania rzeczywistości i ujawniania ważnych tematów, a nie angażowania się w kampanię któregokolwiek z kandydatów. Wtedy z automatu przestaje być dziennikarzem, a zaczyna być funkcjonariuszem„. Prezydent Truskolaski nie odpuścił. Skwitował wypowiedź dziennikarza słowami: „Wiem, ale jest druga strona, która tych reguł w ogóle nie przestrzega. Trudno jest wygrać, gdy zasady przez jedną ze stron są ignorowane. Moim zdaniem nie ma w Polsce prawdziwego dziennikarstwa, zostało ono zniszczone przez funkcjonariuszy PiS mieniących się dziennikarzami„.

 

W jednej z internetowych dyskusji zwróciłem uwagę facebookowemu znajomemu, że udostępnianie fejkowych memów nie mieści się w standardzie uczciwej debaty. Chodziło o wkładanie w usta PRL-owskiego polityka słów obecnego prezydenta Andrzeja Dudy. W odpowiedzi usłyszałem, że przecież w „demokratycznym i cywilizowanym dyskursie nie mieści się zamach na niezależność sądów i ataki na wyrok TSUE a heheszki z PiS-owskich polityków – takich dulskich, dewocyjnych i nachalnie nadmuchanych, nieporadnych, zagubionych, wystraszonych, nierozgarniętych, nieustępliwych w wykrzykiwaniu swojej >>prawdy<<, a jednocześnie tchórzliwych i urobionych jak plastelina, jak najbardziej się mieszczą w cywilizowanych dyskursie”. Odpowiedziałem, że skoro wszystkie chwyty są dozwolone i fejki też, to w takim razie nie rozumiem zgorszenia działaniami tych PiS-owskich polityków. Skoro w walce można używać jako argumentów także kłamstw, to zamykamy sobie pole do dyskusji. Tu na szczęście wrócił rozsądek i znajomy się wycofał. Jednak ten relatywizm gdzieś tam w nas drzemie. Wystarczy zrobić mały test i zastanowić się czy podczas czytania powyższych epitetów towarzyszyły nam jakieś emocje. Czy kibicowaliśmy mojemu internetowemu znajomemu czy przeciwnie, podniosło nam się ciśnienie. A gdybyśmy odwrócili role i ta tyrada dotyczyłaby np. Donalda Tuska? Zmieniłyby się wrażenia? To test szczególnie dla dziennikarzy, którzy w swojej pracy powinni jednak trzymać emocje na wodzy, mimo posiadanych poglądów.

 

Tu dochodzimy do sedna problemu, czy dziennikarz powinien posiadać swoje poglądy? Od razu zaznaczam, że nie czuję się upoważniony do rozstrzygnięć w tej kwestii. To jak z księdzem. Wierni lubią słuchać tych, o wyrazistych poglądach ale czy wszystkie swoje poglądy ksiądz powinien wygłaszać z ambony bądź, co przecież nierzadkie, z ekranu telewizora? Wydaje się, że nie tego od niego oczekujemy, podobnie jest z dziennikarzami. Spodziewamy się po nich przede wszystkim trzymania się faktów. Od publicystów możemy spodziewać się tych ocen, ale czy powinniśmy wiedzieć na kogo dany dziennikarz głosuje? Albo komu kibicuje w politycznej wojnie? Myślę, że nie. A niestety coraz częściej zbyt szybko się tego dowiaduję, czasem w sposób nachalny.

 

3 lipca 1989 roku w „Gazecie Wyborczej” pojawił się ważny tekst. Napisał go Adam Michnik, redaktor naczelny tego dziennika, a dotyczył on spraw czysto politycznych. Nosił tytuł „Wasz prezydent, nasz premier”. Myślę, że ten artykuł odcisnął piętno na całym współczesnym dziennikarstwie. Oto w najważniejszym tytule tzw. wolnych mediów pojawia się tekst głęboko zaangażowany politycznie, w którym redaktor naczelny bez ogródek opowiada się po jednej stronie sceny politycznej. Tak, tak, rozumiem, tu nie było wyboru, tu szło o walkę z komunistami, tu człowiek uczciwy bezwiednie opowiadał się po „jasnej stronie mocy” i wcale wówczas nie raziło, że do jednej strony sceny politycznej pisze się we wstępniaku – Wy i Wasz prezydent, a do drugiej – My i Nasz premier. Czy na pewno? Czy to nie wyznaczyło standardu na kolejne lata, odbijając się czkawką w tytułach dzisiejszych gazet? Czy to nie powoduje w nas poczucia wewnętrznego przekonania, że stoimy po słusznej stronie i od naszych działań zależy polska racja stanu? Przecież jesteśmy czytani, stoją za nami wielkie tytuły, ogląda nas lub czyta kilka milionów obywateli, czy to nie kusi, żeby ugrać coś dla opcji politycznej, której kibicujemy? A jak jeszcze za to zapłacą? Musi kusić. I kusi.

 

Kilka dni temu pojawiła się informacja, że portal Wirtualna Polska jest opłacany przez Ministerstwo Sprawiedliwości. Według ustaleń dziennikarzy portalu OKO.press, Tomasz Machała, wiceszef Wirtualnej Polski, miał przyznać publicznie, że „WP wiąże z Ministerstwem Sprawiedliwości >>wiele interesów<<. I że nie będzie demolował tych >>interesów<<, bo >>wiszą na tym<< pensje pracowników WP”. Wcześniej, jeszcze w redakcji naTemat.pl, Machała zasłynął tym, że „słabo oznaczał materiały sponsorowane”. Wtedy powstała mało pochlebna nazwa dla portalu naTemat – portal parówkowy, która wzięła się od nachalnego promowania hot-dogów serwowanych na stacjach Orlen. Dziś wygląda na to, że sytuacja może być podobna, materiały promujące ministerstwo są słabo lub zupełnie nieoznaczane w zamian za finansowe wsparcie tytułu. I tu znowu pojawia się pytanie, co nas w tej historii oburza. Czy tak, jak w przypadku księży i dziennikarzy, wygłaszających swoje poglądy, oburza nas, że mają poglądy inne od naszych, czy oburza nas, że wygłaszają jakiekolwiek? Czy w sprawie Wirtualnej Polski oburza nas fakt, że media są finansowane z kieszeni podatników poprzez ministerstwa, spółki skarbu itp. (nie wnikam czy formalnie czy nieformalnie, czy poprzez granty, reklamy czy działania PR-owe) czy oburza nas, że Machała, to raczej nie jest z tego obozu, który powinien za PiS dostawać publiczne pieniądze. Przecież oni już byli, dziś nie ich zmiana przy korycie. No jak to jest? Co nas najbardziej w tej historii boli?

 

Wojciech Pokora