Jako dziennikarze zaorzemy się sami – uważa ŁUKASZ WARZECHA

Mam zasadę: jako dziennikarz nigdy nie biorę udziału w politycznych demonstracjach. Nawet, jeśli się z nimi zgadzam. Uważam to za część dobrej praktyki oddzielania swoich emocji od pracy, polegającej na analizowaniu, przedstawianiu argumentów, relacjonowaniu tego, co się dzieje. To wymaga dystansu. Nigdy nie przyjmowałem argumentu, przytaczanego przez wielu kolegów tej zasady nieprzestrzegających, że „dziennikarz to również obywatel”. Tak, ale w specyficznej roli, która nakłada na nas – w moim przekonaniu – pewne ograniczenia. Są zawody, w których zakazane jest strajkowanie, mimo że przecież członkowie tych profesji nie zostali pozbawieni praw obywatelskich. Na podobnej zasadzie – choć nie jest to kwestia przepisów – dziennikarze, w tym również publicyści i komentatorzy, powinni sami sobie zakazać otwartego zaangażowania politycznego. Co nie oznacza, że mają nie mieć poglądów.

 

Wiem – to fikcja. Tomasz Sakiewicz przemawiał na wiecach PiS, a Tomasz Lis podskakiwał na wiecach opozycji. Żaden z nich nie widział w swoim zachowaniu niczego niestosownego. Nie mówimy więc o zjawisku nowym, lecz dziś nabiera ono mimo wszystko nowego wymiaru. Z zażenowaniem patrzyłem na stronę główną portalu Gazeta.pl w trakcie dużych demonstracji Strajku Kobiet, gdy zamiast niektórych tekstów widniały tam ramki z napisem: „Tu miał być tekst informacyjny, ale strajkujemy”. To nie tylko było świadectwo jawnego zaangażowania w konflikt polityczny, dalece przekraczającego granice nawet mocno emocjonalnej relacji, ale też był to porażający nonsens: portal, który przecież z całej siły popiera protesty, pozbawia własnych czytelników dostępu do części informacji, być może właśnie o tych protestach, bo podobno ktoś tam w tymże portalu strajkuje. Nie wiem naprawdę, kogo i do czego miało to przekonać.

 

Mało tego – „Gazeta Wyborcza” uruchomiła akcję specjalnej prenumeraty, z której zebrano ponad 300 tys. zł na wsparcie Strajku Kobiet, promowaną w dodatku hasłem ze sztandarowym wulgaryzmem. To, nawiasem mówiąc, kolejne przełamanie bariery, której istnienie kazało do tej pory, przynajmniej w mediach głównego nurtu, ewidentne wulgaryzmy wykropkowywać. Media wspierające protesty nie tylko tego nie czynią – legitymizując w ten sposób schamienie języka publicznego – ale też wprowadziły obecne podczas protestów wulgaryzmy do standardowego języka swoich tekstów, czyli – posługując się fachowym językiem – do tzw. stylebooka. W swoją drogą ciekawym i idącym pod prąd linii GW felietonie w tejże gazecie Dawida Warszawskiego cały czas posługuje się słowem na „w” i nie jest ono wykropkowane.

 

W ten oto sposób GW stała się praktycznie biuletynem protestujących, trudno zatem traktować ją jako wiarygodne źródło informacji – chyba że ktoś umie i lubi oddzielać ziarno od plew, no i ma na to czas. Weźmy dla przykładu tekst, który miał opisywać, jak to rzekomo kierowca prezesa NIK fizycznie zaatakował nastolatkę, blokującą jedną z ulic w stolicy. Pomińmy już fakt, że tekst w żaden sposób nie zajął się drugą stroną medalu, czyli utrudnieniami dla niezaangażowanych w protesty ludzi, jakie wywołują blokady ulic. Przede wszystkim jednak przedstawiono w nim – w formie wywiadu – relację tylko jednej strony, czyli dziewczyny biorącej udział w proteście, nie starając się nawet zweryfikować jej w jakichkolwiek innych źródłach. To wbrew wszelkim zasadom dziennikarskiej staranności, ale przecież świetnie wiemy, że staranność nie ma tu żadnego znaczenia.

 

By jednak nie było wątpliwości: po drugiej stronie znajdziemy mnóstwo mediów, z telewizją państwową na czele, które przyjęły rolę biuletynów strony przeciwnej. Nie powinno to być w zasadzie zaskakujące, bo w mediach od dawna widzimy zjawisko odpowiadające kopernikańskiej zasadzie, że gorszy pieniądz wypiera lepszy – przy czym tym „gorszym pieniądzem” są media już nawet nie tożsamościowe (które też przyczyniają się do olbrzymiego spadku jakości mediów w ogóle), ale wprost wspierające tę czy inną siłę polityczną. Zaś w wypadku konfliktu o aborcję – jeden czy drugi obóz. Niestety, nie bardzo widać refleksję nad tym, do czego nas to prowadzi. Ta bezrefleksyjność akurat zresztą nie odbiega od średniej w innych dziedzinach życia.

 

Czuję się jak wołający na pustyni, bo przed postępującą w błyskawicznym tempie degeneracją mediów – w tym zwłaszcza państwowych, ale przecież nie tylko – przestrzegam od kilku lat, również na portalu SDP. Bez efektu. Można odnieść wrażenie, że bardzo wielu dziennikarzy poczuło się świetnie w roli politycznych agitatorów – wręcz jakby ktoś zdjął im z barków uciążliwy obowiązek pohamowania ich partyjnych czy światopoglądowych sympatii. Im zaś ostrzejszy konflikt, im głębsza polaryzacja, im agresywniejsi demonstranci – tym łatwiej puszczają w mediach hamulce.

 

Cóż, pozostaje powtarzać: my sami, dziennikarze, pracujemy na zaoranie naszego zawodu. Pozostaje nadzieja, że obronią się, choćby jako nisza, miejsca, które tej tendencji się nie poddadzą.

 

Łukasz Warzecha