Jestem grzeczny dla grzecznych – rozmowa z RAFAŁEM A. ZIEMKIEWICZEM, publicystą i pisarzem

Wolne media konają, bo kona demokracja. A przynajmniej jest w bardzo głębokim kryzysie. Każda republika opiera się bowiem na wolności dyskursu. A tzw. demokracja liberalna podchodzi do wolności słowa w taki sam sposób, jak „demokracja ludowa” w PRL-u– mówi Rafał Ziemkiewicz w rozmowie z Robertem Azembskim.  

 

Interia zerwała z tobą współpracę po felietonie „Murem za Klepacką – przeciwko nowemu zamordyzmowi”, tym, w którym padają ostre sformułowania pod adresem środowisk LGBT. Gdy procedowano w zeszłym roku nowelizację ustawy o IPN puściłeś twitta o „paru chciwych parchach”. Z kolei za twoje porównanie praktyk firmy Volkswagen do gazowania przez Niemców ludzi w obozach koncentracyjnych, TVP publicznie przepraszało, odcinało się też od antysemityzmu. A kilka lat temu szybko pożegnano się z tobą w Onecie, gdy prowokowałeś mówiąc o wykorzystaniu seksualnym pijanej kobiety. Było takich „wkrętek” pewnie co najmniej drugie tyle. Żałujesz?  

 

„Niczego nie żałuję”, powtórzę to za Edith Piaff. Choć czasem dociera do mnie, że mogłem kogoś zranić, urazić, zrobić jakąś krzywdę. Trudno, jestem gruboskórny. W tym zawodzie nie można inaczej, bo zjedliby cię żywcem. Kiedy się ma zadanie tropić i piętnować draństwa, czasem trzeba użyć mocnego słowa, a nie być „ę, ą”, eleganckim, nawet merytorycznym, ale przez nikogo nie słyszanym. Ja, jak to śpiewał kiedyś Jarema Stępowski, „jestem grzeczny dla grzecznych”, nigdy nie ubliżam pierwszy – ale jak trzeba, to potrafię mieć „niewyparzoną gębę”. Powiem nawet, że to jedna z tych moich cech, które w sobie pielęgnuję. Ta „niewyparzoność” jest w jakimś sensie kontrolowana, bo nie przekraczam sobie samemu wyznaczonych granic. Miałem wiele procesów, ale zdarzyło mi się przegrać tylko raz, i tam akurat nie szło o sformułowanie, tylko o zdarzenie, które opisałem za prasą – więc chyba mogę twierdzić, że łączę tę swoją „niewyparzoną gębę” z jakimś, co najmniej minimalnym, profesjonalizmem.  

 

Ostatnio jednak przeprosiłeś. W portalu Interia napisałeś: „W dzisiejszym tekście użyłem cytatu z Józefa Mackiewicza: „do komunistów trzeba strzelać” i choć o „strzelaniu” do LGBT napisałem w cudzysłowie, pojawiła się obawa, iż cytat ten – zwłaszcza wpuszczony w medialny „głuchy telefon”, pomijający odautorskie zastrzeżenia – może zostać odebrany w sposób dosłowny”. Jakie „odautorskie zastrzeżenia”? Po co w ogóle się tłumaczyłeś, wyszło nieco mętnie?  

 

Uznałem, że warto się z tych słów wycofać, bo jeszcze weźmie je sobie do serca jakiś kretyn i rzeczywiście zacznie strzelać. Facet, który zamordował żonę Romana Polańskiego tłumaczył, że znalazł nakaz tego mordu w tekstach z „Białego Albumu” Beatlesów; a z kolei John Lennon został potem zamordowany przez psychofana zainspirowanego powieścią J.D. Salingera „Buszujący w zbożu”. Stwierdziłem, że jak odpuszczę z tym strzelaniem i użyję innych słów, to korona z głowy mi nie spadnie. Chodziło w końcu o to, że agresywna ideologia wyznawana przez środowiska LGTB jest czystym złem i świadomie, podstępnie stosowanym kłamstwem, więc należy ją zdecydowanie odrzucić, a nie z nią grzecznie „negocjować”. I ten przekaz do czytelnika i tak dotarł.  

 

Ale przeprosiłeś. Zmiękła ci rura.  

 

Nazywaj to jak chcesz. Włączył mi się w myśleniu swego rodzaju „program rezerwowy”, ewaluacja po fakcie – przypomniałem sobie o śp. Dariuszu Rosiaku, czy śp. Pawle Kulczaku, zamordowanych przez ludzi naładowanych politycznymi emocjami – a tekst funkcjonuje jednak w jakichś społecznych kontekstach. Zauważ, te przeprosiny zamieściłem już po tym, jak Interia podjęła decyzję o zakończeniu współpracy. Nie jestem tak zakochany we własnym pisaniu, by trzymać się kurczowo każdej literki i upierać, że „com napisał, napisałem” i już. I zawsze podkreślam, że nie oczekuję tego, by ludzie ślepo mi wierzyli, przeciwnie, mówię, sprawdźcie to sami, zweryfikujcie. Jest tak i tak, bo to, to i tamto – a  nie dlatego, że ja mówię, że jest tak i tak. Zawsze wkurzał mnie ten sposób myślenia, który chciała narzucić „michnikowszczyzna”: tego pana wykreowaliśmy na autorytet, to to, co on powie jako „autorytet” jest święte.  

 

Nie uznajesz autorytetów?  

 

Uznaję, ale najpierw sam je muszę zweryfikować. Jeśli sprawdzenie wypadnie pozytywnie, jeśli zorientuję się że mam do czynienia z osobą, która temat zgłębiła, to mogę jej wtedy zaufać i nawet przyznać: „tak, to jest autorytet”.  

 

Chyba ciężko być dziennikarzem w dzisiejszych realiach, gdy nie tylko brakuje miejsca na debatę, ale nawet od publicystów oczekuje się przyjęcia „służebnej roli” wobec wydawców, poruszających się w nakreślonych im przez polityczną poprawność ramach?  

 

Ja akurat zawsze byłem bardzo specyficznym dziennikarzem. Właściwie raczej pisarzem, kimś, kto „pisze publicystykę”. Stara się pokazać przyczyny i skutki jakiegoś zjawiska, powiązać fakty ze sobą. Odnosząc się do twojego pytania o stan dziennikarstwa w ogóle, powiedzmy sobie wprost: wolne media konają. Konają, bo kona demokracja. A przynajmniej jest w bardzo głębokim kryzysie. Każda republika opiera się bowiem na wolności dyskursu. A tzw. demokracja liberalna podchodzi do wolności słowa w taki sam sposób, jak w PRL-u „demokracja ludowa”, o której mówiliśmy, że tak się ma do demokracji bezprzymiotnikowej, jak krzesło elektryczne do zwykłego. W jaki sposób znaleźć pole do dyskursu, gdy praktycznie każde medium jest na pasku swoich sponsorów? W USA nazwali to „brand journalism”, u nas mówi się o dziennikarstwie „tożsamościowym”. Sprowadza się wszystko do tego, że produkowany przez ciebie „kontent” ma służyć lansowaniu tego „brandu”, który określają politycy albo jakaś grupa biznesowa. Takim brandem może być np. ekologia – ludzi straszy się wciskając kit o globalnym ociepleniu, aby stojący za brandem dostawcy odpowiednich technologii mogli je łatwiej sprzedawać. Brandem może też być oczywiście partia polityczna, tak jak Platforma Obywatelska dla TVN i „Gazety Wyborczej”, albo PiS dla stanowiących drugą stronę świętej wojny mediów państwowych.  

 

Demokracja kona, bo umierają wolne media?  

 

Nie, odwrotnie. Wolne media umierają, ponieważ jest problem z demokracją, która tworzyła popyt na swobodne wyrażanie myśli. To, co się dzieje dziś w świecie zachodnich „demokracji liberalnych” jest takim samym „putinizmem” jak system rosyjski – tylko w Rosji nie dba się o pozory, a na Zachodzie obłuda jest bogiem. Istotą sprawy jest potężna przewaga komunikacyjna władzy nad obywatelami, pozwalająca profilować ich myślenie, sterować nastrojami, na przykład naprzemiennie wzbudzać histerię albo apatię. W takiej sytuacji głosowanie staje się tylko rytuałem zatwierdzającym ustalenia podjęte w jakichś węższych, oligarchicznych kręgach i przekazane polityce i mediom „do wykonu”. Przyczyny degeneracji systemu leżą w sferze ekonomicznej – zanikła klasa średnia. Już Arystoteles to odkrył, że demokracja dobrze funkcjonuje, gdy opiera się na licznej grupie ludzi  niezależnych materialnie i zdolnych kontrolować swe polis. Gdy ta klasa średnia jest liczniejsza i od grupy oligarchów, i od plebsu, którym oligarchowie mogą łatwo manipulować – republika jest bezpieczna. A teraz tak nie jest. Dziś jest tak, że jak coś się nie spodoba oligarsze stojącemu za danym medium, jeśli coś się nie spodoba np. reklamodawcy, to dziennikarz wylatuje na zbity pysk. Wystarczy czasem jeden telefon.  

 

No właśnie. Witolda Gadowskiego zwolniono z Polskiego Radia. Elizę Michalik z „Superstacji”. Metody kneblowania opinii na szerszą skalę są jednak bardziej finezyjne. Na przykład niektórych dziennikarzy, szczególnie tych, których poglądy uznawane są za zbyt skrajne, ignoruje się – nie zaprasza, nie cytuje w mainstreamowych mediach itp. Nie boisz się, że po którejś z twoich wypowiedzi „po bandzie” i ciebie też coś podobnego spotka?  

 

Bać to się nie boję, ale liczę się z tym. Na szczęście córki mam już odchowane, nazbierałem trochę oszczędności, mam to i owo w nieruchomościach, słowem, zaznaję błogosławieństwa materialnej niezależności. Już na początku lat 90. XX wieku, chyba o ile pamiętam w 1994 roku, po zakończeniu współpracy z „Gazetą Polską”, podjąłem taką decyzję, by nie pracować na etacie, tylko funkcjonować jako wolny strzelec. I to się, jak dotąd, sprawdza. Jestem jednoosobową firmą, która nazywa się „Rafał Ziemkiewicz”, świadczącą usługi różnym zleceniodawcom w granicach tego, na co się zgadzam. Poza tygodnikiem „Do Rzeczy”, który współzakładałem, nie ma takiego medium, z którym bym się identyfikował na sto procent. Przez te blisko 30 lat mojej aktywności udało mi się sporo ludzi przekonać do tego, że ten Ziemkiewicz to może mówi mądrze, może głupio, ale mówi co on sam uważa, nie służy żadnej partii ani żadnemu brandowi. Są, owszem, ludzie, którzy uważają mnie na przykład za pisowca i bezkrytycznie kochają z tego powodu, że występuję w TVP. Ale i są ludzie, którzy mnie z tego powodu już „odgórnie” nienawidzą – swoją drogą, szkoda mi ich, dużo tracą. A ja po prostu mówię co uważam, ponieważ jedyne, co mnie chroni przed wszelkimi próbami zniszczenia ostracyzmem, wyrugowania, zamilczenia na śmierć, a przez trzy dekady sporo takich prób już było, jest ten kapitał zaufania, który zgromadziłem. Czyli czytelnicy, którzy kupują moje książki, klikają i zauważalnie podnoszą oglądalność programu, gdy ja się w nim pojawiam. Rozumiesz, wierność sobie to w moim wypadku nawet nie kwestia etyki, tylko zdrowego rozsądku. „I to jest moja droga”, że się znowu posłużę cytatem ze sławnej piosenki, i takiej drogi się  trzymam.  

 

Rozmawiał Robert Azembski  


 

Rafał Aleksander Ziemkiewicz

Rocznik 1964. Absolwent polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Dziennikarz, publicysta, komentator polityczny i ekonomiczny, pisarz SF. Karierę publicysty rozpoczął jako felietonista „Najwyższego Czasu!”. Pracował w „Gazecie Polskiej”, po odejściu z redakcji został niezależnym publicystą. W swoje karierze publikował m.in. we „Wprost”, w „Newsweeku Polska”, „Przewodniku Katolickim”, „Rzeczpospolitej”, „Uważam Rze”. Współtworzył tygodnik „Do Rzeczy”.