Poznaliśmy się na początku lat 90-tych. Józek Matusz właśnie zakończył pracę w „Dzienniku Obywatelskim AZ”, gazecie podkarpackiej, która powstała po wyborach w roku 1989. Ten periodyk był, nie tylko dla Józka, poligonem doświadczalnym nowego, wolnego dziennikarstwa. Tam też zaczęła się dla Niego profesjonalna szkoła żurnalistyki, którą wcześniej uprawiał w studenckim piśmie „Dwukropek”.
Na dobre poznaliśmy się dopiero w „Rzeszowskich Nowinach”, całe lata dzieląc ten sam pokój redakcyjny. Pełnił też rolę kierownika oddziału Polskiej Agencji Prasowej, a później jednoosobowego oddziału „Rzeczpospolitej”. Na dodatek został jeszcze prezesem regionalnego oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w Rzeszowie.
Był prawdziwym pasjonatem swojej pracy. Nadmiar obowiązków powodował czasem, że Józek bywał roztargniony, ciągle w niedoczasie, zabiegany pomiędzy obowiązkami rodzinnymi i zawodowymi. Czasem powodowało to zabawne dla kolegów – pewnie mniej zabawne dla rodziny – sytuacje.
W czasach, gdy „Nowiny” były jeszcze drukowane w Rzeszowie a ich nakład sięgał 250-300 tysięcy egzemplarzy, każdy z nas musiał co jakiś czas dyżurować, nadzorując skład gazety, aż do przekazania materiału do drukarni w okolicach godziny 24.
W towarzystwie Józka zacząłem dyżur przed godziną 15-tą. Pisząc jakiś artykuł, siedział przy sąsiednim biurku. Co jakiś czas wstawał, robił kilka kroków po pokoju i głośno zastanawiał się co miał zrobić, bo na pewno żona prosiła aby coś zrobił. Między godziną 15-tą a 20-tą kilka razy przechadzał się po redakcyjnym pokoju i zastanawiał głośno co miał zrobić?
Nagle, parę minut po godzinie 20-tej, zerwał się na równe nogi i zakrzyknął: Już wiem! Miałem odebrać dziecko z przedszkola! Okazało się, że cierpliwa przedszkolanka czekała do 18-tej, a potem sama zawiozła córkę Józka do domu. To był właśnie Józio. Skupiony na pracy. Zaangażowany wielowątkowo i przez nadmiar obowiązków służbowych i zajęć pozazawodowych nie zawsze panujący nad przyziemną rzeczywistością.
Miał radosne usposobienie wiecznego optymisty. To zjednywało mu wielu znajomych i kolegów. W Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, kiedy był prezesem oddziału w Rzeszowie, zasłynął jako organizator zabaw sylwestrowych dla żurnalistów oraz corocznych regat żeglarskich dla dziennikarzy, organizowanych ze Związkiem Żeglarskim w Polańczyku nad Soliną.
Na wszystkich imprezach był duszą towarzystwa. Jeszcze przed pandemią uczestniczył prawie we wszystkich naszych wyjazdach do Lwowa i poszukiwaniach na cmentarzach grobów przedwojennych dziennikarzy.
Kiedy został dyrektorem TVP3 Rzeszów obejmował stanowisko z planami dużych zmian programowych i personalnych. Nie wspominał o nich jednak głośno. Powiedział mi kiedyś, że znalazł się w trudnej sytuacji, w której miejscowi politycy różnych opcji próbowali na nim wymusić zmiany programowe i wymianę części kadry. Nie wprowadził jednak żadnych istotnych zmian, również tych personalnych. Jedyną zmianą kadrową w TVP3 Rzeszów, po siłowym przejęciu mediów publicznych, było… odsunięcie Józka od pełnienia obowiązków dyrektorskich przez nowe kierownictwo TVP.
Do końca miał nadzieję, że gdy wróci normalność on też powróci do pracy…
Swoim odejściem zaskoczył wielu z nas. Dopiero gdy umarł, okazało się że cierpiał na poważną chorobę. Nie było tego świadoma większości dziennikarzy wiedzących przecież praktycznie wszystko a czasem nawet więcej…
Wszyscy, którzy Go znali w najbliższych dniach zjednoczą się we wspólnej modlitwie: Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie…
Andrzej Klimczak
Prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w Rzeszowie