Korporacja nie, związek tak – uważa JAROSŁAW WARZECHA

Dyskusja o tym czy dziennikarstwo powinno być zawodem poddanym regulacjom, czy wymaga tworzenia zawodowych korporacji i samorządów wcale nie jest nowa. Toczyła się już w okresie II RP i to od początków jej istnienia do samego niemalże końca. A problemy, oczywiście z zachowaniem wszelkich proporcji, zdają się być łudząco podobne.

 

Oto co pisał jeden z czołowych dziennikarzy okresu międzywojennego, prezes Syndykatu Dziennikarzy Warszawskich Witold Giełżyński o chętnych do uprawiania zawodu dziennikarza (cytuję za ACTA UNIVERSITATIS LODZIENSIS FOLIA LITTERARIA POLONICA 2 (20) 2013 Miłosz Hrycek (Uniwersytet Łódzki) „Na straży zasad dziennikarstwa okresu międzywojennego”):

 

Wykolejeńcy życiowi, przedwcześni emeryci, nieumiejące nigdzie ustabilizować się pędziwiatry, mając inne fachy zamknięte, garną się do tego jednego, który zachował dotychczas zasadę drzwi otwartych. Iluż to spotykamy osobników, którzy tytułują się >>dziennikarzami<< i >>redaktorami<<, chociaż nic nie redagują i nic poprawnie nie umieliby napisać. Te tytuły służą im jedynie do pokrycia innych czynności, nieraz kolidujących z kodeksem karnym”.

 

Niejedna taka dyskusja, choć z pewnością w łagodniejszej formie, lecz podobnej treści, toczy się dzisiaj, czy to w prywatnych rozmowach dziennikarzy czy na zebraniach oddziałów SDP. W łagodniejszej formie, bo nasz świat złagodniał generalnie, a może raczej skapcaniał, o czym najlepiej wiedzą ci, którzy z tego skapcanienia korzystają bez krępacji. Ale revenons à nos moutons (powróćmy do naszych baranów), jak mawiają Eskimosi we Francji.

 

Nie mam wątpliwości, że pomysł regulacji zawodu dziennikarza poprzez obowiązkową korporację i samorząd dziennikarski nie jest pomysłem dobrym. Jakie szkody przyniosły korporacje i w zawodach medycznych, i w prawniczych, widać aż za dobrze i niczego nie trzeba tu dowodzić. Pewien profesor prawa, którego nazwisko pominę z uwagi na chrześcijańskie miłosierdzie, a który to stwierdził onegdaj, że: „Sąd się sam oczyści” zapewne nie wiedział co czyni, a kiedy się już dowiedział, to się pewnie wstydził przyznać. Bowiem natura korporacji nigdy nie bywa samoczyszcząca, o czym wie każdy maturzysta, który bywał w zamkniętym gronie na tak zwanych domówkach.

 

Poza tym obowiązek przynależności do korporacji zawodowej jest niezgodny z podstawowymi prawami człowieka, co jest dziecinnie łatwe do dowiedzenia, więc szkoda na to czasu. Przymusowe korporacje nie! Ale jednak…

 

I tu wrócę do cytowanego już przeze mnie artykułu Miłosza Hrycka: „Po wieloletnich staraniach środowisku dziennikarskiemu udało się w lutym 1938 roku podpisać umowę zbiorową. W świetle artykułu 3 umowy dziennikarzem była osoba, która: 1. Stale i zawodowo trudni się publicystyką, zbieraniem, opracowywaniem lub ocenianiem materiału przeznaczonego do umieszczania w wydawanym w Polsce dzienniku lub w codziennym biuletynie informacyjnym agencji prasowej, jeżeli praca ta jest wyłączną lub główną podstawą jego zarobku; 2. Posiada obywatelstwo polskie i korzysta w pełni z praw cywilnych i obywatelskich; 3. Jest nieskazitelnego charakteru; 4. Odbyła aplikację dziennikarską. Dziennikarzami w myśl prawa nie byli fotoreporterzy, telefoniści, stenografowie, stenotypiści, korektorzy i osoby trudniące się w redakcji pracą pomocniczą, np. dostarczający informacji. Start w zawodzie odbywał się poprzez redakcyjną praktykę – od przysłowiowego parzenia herbaty i bycia kurierem. Umowa określała przebieg aplikacji i ustalała, że na pięciu dziennikarzy wydawnictwo może przyjąć tylko jednego aplikanta”.

 

W jakim celu środowiska dziennikarskie II RP przez lata starały się podpisać oficjalną umowę zbiorową? Czy chodziło tylko o zawodowy prestiż? Zapewne też, ale głównym celem była ochrona zawodu dziennikarza. Także dzisiaj zawodu podwyższonego ryzyka i to na różnych polach, łącznie z bezpośrednim zagrożeniem życia, by nie przypominać pewnej ciągle niewyśnionej sprawy poznańskiego dziennikarza.

 

Ochronę prawną mają dzisiaj policjanci i bardzo słusznie, sędziowie i bez komentarza, posłowie i też bez, nauczyciele i tak dalej. Ochronę wynikającą z ustawy o związkach zawodowych mają wszyscy członkowie związków. Dziennikarze też nimi mogą być razem z kierowcą, murarzem, spawaczem, ale już nie z górnikiem czy marynarzem choćby, bo tych obejmują specjalne regulacje ze względu na specyfikę zawodu.

 

Czy zatem dziennikarz wykonując zawód zaufania publicznego i podwyższonego ryzyka nie powinien mieć prawa do umowy zbiorowej w ramach swojego zawodowego związku? Przynależność do niego byłaby dobrowolna i weryfikowana na podstawie rzeczywistych zawodowych osiągnięć. Choćby po to by nie dochodziło do sytuacji, o jakich przed blisko stu laty pisał Witold Giełżyński. Dzisiaj zawód dziennikarza praktycznie nie ma żadnej ochrony, nie wspominając choćby o płatnych urlopach dla poratowania zdrowia, jakie są udziałem na przykład nauczycieli. Ale, o czym ja tu marzę…

 

Zawodowy związek dziennikarski z zawartą prawnie umową zbiorową. Może nad tym warto się zastanowić i doprowadzić do jego powstania?

 

Jarosław Warzecha