Bezdyskusyjna wartość raportu – komentarz JAROSŁAWA WARZECHY

Nie będę się rozwodził nad skądinąd podłym z aksjologicznego punktu widzenia apelem Deutsche Journalisten-Verband  (Niemieckiego Związku Dziennikarzy) do Komisji Europejskiej (który ukazał się kilka miesięcy temu, zaraz po ujawnieniu informacji o zamiarze przejęcia wydawnictwa Polska Press przez PKN Orlen), zważywszy na histerię Niemców, gdy zagraniczny właściciel próbował przejąć jakąś niemiecką gazetę. Nudne stało się już mówienie o niemieckiej mentalności kolonialnej, obłudzie, która zbrodnie Niemieckiego Narodu gładko zwekslowała na zbrodnie jakiegoś kosmicznego nazizmu, choć w szczytowym momencie powodzenia NSDAP jej członkami w 70 milionowych Niemczech było około 8 milionów Niemców. W tym kobiety i weterani I wojny światowej zwolnieni już ze służby wojskowej. Pewien historyk powiedział przed laty, że gdyby w 1939 była wojna polsko–nazistowska, to byłby to, co najwyżej, incydent graniczny. Wojnę prowadził i zbrodnie popełniał Naród Niemiecki, który w demokratycznych wyborach wybrał nazistów do kierowania państwem. Nie czas też by przypominać o niemieckiej zbrodni na 3 milionach etnicznych Polaków, bo zwykle o tym się zapomina, że w zagładzie nie tylko zginęli europejscy Żydzi.

 

Zapominanie to swoista specialite de la maison współczesnych Niemców. To swoisty fenomen tego pięknego kraju. Zapomnieliśmy, kim byli nasi ojcowie, dziadkowie, wujowie. Nie pamiętamy. I o tym fenomenie warto pamiętać w kontekście apelu DJV (Niemieckiego Związku Dziennikarzy), które o ile mnie pamięć nie myli, zapomniało protestować, gdy Prezes Zarządu Ringier Axel Springer Media AG  Mark Dekan instruował pośrednio, a potem już nawet bezpośrednio, co i jak mają pisać polscy dziennikarze u siebie w kraju.

 

O ile wiem, DJV nie protestuje też, że Niemcy nigdy nie rozliczyli się ze swojej zbrodniczej przeszłości. Sędziowie z czasów nazizmu dalej po wojnie sądzili, funkcjonariusze Gestapo dalej pracowali w policji, nauczyciele nazistowscy dalej uczyli i tak dalej, i tak dalej.

 

Odbyły się pokazówki i wszystko. DJV ma przed sobą olbrzymie zadania do wykonania. W imię prawdy. W imię uzdrowienia ciągle chorych na pogardę, wobec cierpiących na manię wyższości. Tej, która już raz objawiła się w strasznej formie.

 

Co do raportu „Kuriera Wnet” i CMWP SDP… Sytuacje w nim opisane były codziennością i w gazetach łódzkich, i poznańskich, i katowickich, i gdańskich. Z dziennikarzami z tych miast w przeszłości rozmawiałem. Mogę domniemywać, że gdzie indziej podobnie. Na czym polega wartość raportu?

 

Po pierwsze to, o czym dziennikarze mówili po cichu – zostało powiedziane głośno. Wartość raportu bezdyskusyjna. Ci, którzy się otworzyli mówią rzeczy wstrząsające. Pogarda, łamanie charakterów, niszczenie tych, co chcieli jakoś ocalić godność. Co wam to przypomina panie i panowie z DJV? A może nie przypomina, bo w Volkischer Beobachter wszyscy się z poglądami wzajemnie zgadzali? Co złego mogło być w poglądach „Ludowego Obserwatora”?

 

Być może to zbyt bezpośrednie porównanie do metod stosowanych w koncernie Passauer. A jednak coś w tym jest. I zważywszy na opisaną wyżej niemiecką zdolność zapominania trudno się tej myśli ustrzec.

 

Po drugie, jedynie ludzie złej woli mogą utyskiwać, że raport dotyczy tylko siedemdziesięciu kilku osób. Gdyby to, co zostało w raporcie opisane dotyczyło dziesięciu, choćby tylko pięciu osób, taki raport powinien się ukazać i zostać poddany publicznemu osądowi.

 

Czy znajda się tacy, którzy będą przed tym, co wreszcie powiedziane zostało głośno i jednoznacznie protestować? Znajdą się. Dlaczego się znajdą? Oni już wiedzą, dlaczego.

 

Apel Niemieckiego Stowarzyszenia Dziennikarzy ukazał się kilka miesięcy temu. Domniemywam, że w DJV członkami są tylko ci, których dziadziusiowie w czasach niemieckiej buty i zbrodni służyli jedynie w taborach. Dlatego zapewne postanowili zwrócić uwagę Komisji Europejskiej na polską niepraworządność. Bo wykluczam inną możliwość. Po prostu nie daje się pogodzić z zasadami elementarnej przyzwoitości.

 

Jarosław Warzecha

 

O raporcie „Kuriera Wnet” i CMWP SDP można przeczytać TUTAJ.

 

Bezkarność bez granic? – komentarz JAROSŁAWA WARZECHY

Marta Lempart w brutalny sposób wyrzuciła w czwartek z konferencji prasowej tak zwanego „strajku kobiet” dziennikarzy TVP. Czas najwyższy poddać przynajmniej pobieżnej analizie ten ruch i określić pojęciowo jego ideowe oblicze, tym bardziej, że pełna bezkarność, a nawet gesty akceptacji jakimi się dotychczas cieszy, choćby ze strony policji, sprzyjają eskalacji i radykalizacji ruchu.

 

Nazizm i komunizm, bliskie sobie w praktyce społecznej ruchy o lewicowych korzeniach, stosowały te same metody wobec krytycznych w stosunku do owych ideologii dziennikarzy.

 

Krytyków ruchu odczłowieczano. Jak taki mechanizm działa doświadczyliśmy w Polsce choćby po 1945 roku, gdy ówczesna komunistyczna władza odczłowieczała żołnierzy podziemia niepodległościowego. To choćby słynny plakat – zapluty karzeł reakcji i komunistyczny olbrzym.

 

Kolejna z metod to seanse nienawiści, podczas których wulgaryzmy określały niewygodnego polemistę. Tu przykładów aż za wiele.

 

Dalej symboliczne unicestwienie, co z czasem prowadziło do unicestwienia rzeczywistego. I wreszcie kult przemocy, jako metody dialogu społecznego.

 

Niech ktokolwiek spróbuje wskazać, której z tych metod nie zastosowała dotychczas Lempart w działaniach „strajku kobiet”?

 

Wczorajsze brutalne wyrzucenie dziennikarzy TVP z konferencji prasowej, z założenia otwartej dla wszystkich mediów, wpisuje się w przedstawiony powyżej pobieżny katalog metod z nazistowsko – komunistycznej praktyki społecznej.

 

Artykuł 13 Konstytucji RP mówi: „Zakazane jest (…) stosowanie przemocy w celu zdobycia władzy lub wpływu na politykę państwa”. Do czego dąży Lempart nie ma żadnych wątpliwości.

 

Wiele wskazuje na to, że władze liczą, iż tak zwany „strajk kobiet”, który używa skołowanej gimbazy jako mięsa armatniego, wypali się sam. I tak pewnie będzie. Ale brak działań, milczące zezwolenie na eskalację nazikomunistycznych praktyk, spowoduje i już spowodował olbrzymie straty społeczne.

 

Kto nad czym jeszcze panuje – komentarz JAROSŁAWA WARZECHY

Brutalne atakowanie przez policję dziennikarzy i ciężkie zranienie z broni gładkolufowej naszego kolegi, 74-letniego fotoreportera „Tygodnika Solidarność” Tomasza Gutrego podczas Marszu Niepodległości rodzi pytanie zasadnicze – czy minister Mariusz Kamiński jeszcze panuje nad policją? A w związku z tym – czy policja prowadzi własną politykę, co mogło się przejawiać łagodnością w stosunku do działań dziennikarzy i demonstrantów wyprowadzonych na ulicę przez Martę Lempart i brutalnością w stosunku do dziennikarzy i uczestników Marszu Niepodległości.

 

Odpowiedź na drugie z pytań może się zawierać nie tylko w nieproporcjonalności zachowań policji w stosunku do obu wydarzeń, ale związane z tzw. „strajkiem kobiet” drobne wydarzenia w samej policji. A to na przykład udokumentowane w sieci oklaski pani policjantki dla demonstrantów Lempart, występowanie policjantów z namalowanymi błyskawicami i inne. Nie słyszałem by owi policjanci zostali wydaleni ze służby. A taka demonstracja to złamanie podstawowych zasad zawodowej etyki policjanta. Bezkarność owych zachowań może świadczyć tylko o jednym – Komenda Główna Policji, czy też komendy niższego szczebla prowadzą własną politykę. Ergo – ministerstwo nie panuje nad tą, jedną z najważniejszych w kraju, formacją siłową.

 

Wracając do naszego ciężko rannego kolegi dziennikarza. Nie ma żadnej wątpliwości, że strzał został oddany z bardzo bliskiej odległości. Strzelec widział dobrze cel i wiedział, że celuje w głowę. Działał celowo i z pełną świadomością. Między bajki można włożyć ewentualne tłumaczenia, że policja nie jest w stanie zidentyfikować strzelca. Kto zapoznał się z technikami działania tzw. zwartych oddziałów policji, dobrze wie, że ta identyfikacja już jest. Jeżeli policja nie poda identyfikacji, to znaczy, że nie chce. Nie wyciągając już dalszych wniosków, co do panowania nad nią ministra.

 

I jeszcze jedna drobna sprawa. Z wypowiedzi samych rzeczników policji wiemy, że wśród demonstrantów Marszu Niepodległości znajdowali się policyjni agenci po cywilnemu. W jakim celu? I co tam robili, bo ich działania też policja ma udokumentowane. Dlaczego takich agentów nie było podczas demonstracji Lempart? Chyba, że byli i też brali udział w dewastacji kościołów, rzucaniu w policję butelkami i obrzucaniu wulgaryzmami.

 

I na zakończenie. Panie Ministrze niech pan przestanie tłumaczyć to, co się stało wczoraj, póki sprawa nie zostanie wyjaśniona do końca. Inaczej to wygląda dosyć żałośnie.

 

Jarosław Warzecha

Czas by zniknął – JAROSŁAW WARZECHA o art.212 kk

§ 1. Kto pomawia inną osobę, grupę osób, instytucję, osobę prawną lub jednostkę organizacyjną niemającą osobowości prawnej o takie postępowanie lub właściwości, które mogą poniżyć ją w opinii publicznej lub narazić na utratę zaufania potrzebnego dla danego stanowiska, zawodu lub rodzaju działalności,
podlega grzywnie albo karze ograniczenia wolności.
§ 2. Jeżeli sprawca dopuszcza się czynu określonego w § 1 za pomocą środków masowego komunikowania,
podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku.
§ 3. W razie skazania za przestępstwo określone w § 1 lub 2 sąd może orzec nawiązkę na rzecz pokrzywdzonego, Polskiego Czerwonego Krzyża albo na inny cel społeczny wskazany przez pokrzywdzonego.
§ 4. Ściganie przestępstwa określonego w § 1 lub 2 odbywa się z oskarżenia prywatnego.

 

To oczywiście treść słynnego i haniebnego w polskim prawie artykułu 212 KK. Artykułu godnego czasów stalinowskich i stamtąd się ideowo wywodzącego. Nie trzeba być prawnikiem, by spytać – kto jest władny ocenić czy oskarżony naraził czy nie naraził pokrzywdzonego na „utratę zaufania potrzebnego…”? Oczywiście sąd jest w stanie. A wedle jakich kryteriów proszę wysokiego sądu? Boskich? Własnych? A na jakich podstawach zweryfikowanych? Odkąd dokąd rozciąga się zakres utraty zaufania w opinii publicznej? Czyjej opinii? Powszechnej? Czy tylko grupowej?

 

Artykuł na zamówienie? Bo zależy kto zamawia i co ma za plecami? Ja oczywiście głęboko wierzę w absolutną niedyspozycyjność wysokiego sądu, absolutną uczciwość, absolutną odporność na różne naciski. Ja wierzę. Ale czy tak wrażliwa sfera jak prawo pisane powinna się opierać na wierze? Czy też wiarę powinno się raczej stosować do sfery eschatologii?

 

W maju tego roku artykuł został jeszcze zaostrzony. Nie będę się tu wdawał w szczegóły i rozważania czy tzw. „fałszywe dowody” tego wymagały czy były tylko pretekstem do większego kneblowania swobody wypowiedzi. I trudno uwierzyć w zapewnienia ówczesnego wiceministra sprawiedliwości, że to zaostrzenie nie będzie tyczyło dziennikarzy. Praktyka pokazuje nie raz i nie dwa, że jak będzie trzeba to będzie tyczyło.

 

Dyskusja, że haniebny artykuł 212 KK powinien być dawno zniesiony trwa nieprzerwanie od lat. Kolejna władza dochodząc do władzy zapewnia, że tym razem to z pewnością tak. W 2015 roku takie zapewnienia też były, a 212 ma się jak najlepiej i służy także tym, którym w imię choćby racji stanu państwa polskiego służyć nie powinien. Także tym.

 

Powyborczy kurz opada. Początek nowej kadencji. Dobry czas, by artykuł 212 KK odszedł w niebyt. Teraz. Na początku. Bo za chwilę będzie jak zwykle, jak zwykle od lat bywa.

 

Jarosław Warzecha

Korporacja nie, związek tak – uważa JAROSŁAW WARZECHA

Dyskusja o tym czy dziennikarstwo powinno być zawodem poddanym regulacjom, czy wymaga tworzenia zawodowych korporacji i samorządów wcale nie jest nowa. Toczyła się już w okresie II RP i to od początków jej istnienia do samego niemalże końca. A problemy, oczywiście z zachowaniem wszelkich proporcji, zdają się być łudząco podobne.

 

Oto co pisał jeden z czołowych dziennikarzy okresu międzywojennego, prezes Syndykatu Dziennikarzy Warszawskich Witold Giełżyński o chętnych do uprawiania zawodu dziennikarza (cytuję za ACTA UNIVERSITATIS LODZIENSIS FOLIA LITTERARIA POLONICA 2 (20) 2013 Miłosz Hrycek (Uniwersytet Łódzki) „Na straży zasad dziennikarstwa okresu międzywojennego”):

 

Wykolejeńcy życiowi, przedwcześni emeryci, nieumiejące nigdzie ustabilizować się pędziwiatry, mając inne fachy zamknięte, garną się do tego jednego, który zachował dotychczas zasadę drzwi otwartych. Iluż to spotykamy osobników, którzy tytułują się >>dziennikarzami<< i >>redaktorami<<, chociaż nic nie redagują i nic poprawnie nie umieliby napisać. Te tytuły służą im jedynie do pokrycia innych czynności, nieraz kolidujących z kodeksem karnym”.

 

Niejedna taka dyskusja, choć z pewnością w łagodniejszej formie, lecz podobnej treści, toczy się dzisiaj, czy to w prywatnych rozmowach dziennikarzy czy na zebraniach oddziałów SDP. W łagodniejszej formie, bo nasz świat złagodniał generalnie, a może raczej skapcaniał, o czym najlepiej wiedzą ci, którzy z tego skapcanienia korzystają bez krępacji. Ale revenons à nos moutons (powróćmy do naszych baranów), jak mawiają Eskimosi we Francji.

 

Nie mam wątpliwości, że pomysł regulacji zawodu dziennikarza poprzez obowiązkową korporację i samorząd dziennikarski nie jest pomysłem dobrym. Jakie szkody przyniosły korporacje i w zawodach medycznych, i w prawniczych, widać aż za dobrze i niczego nie trzeba tu dowodzić. Pewien profesor prawa, którego nazwisko pominę z uwagi na chrześcijańskie miłosierdzie, a który to stwierdził onegdaj, że: „Sąd się sam oczyści” zapewne nie wiedział co czyni, a kiedy się już dowiedział, to się pewnie wstydził przyznać. Bowiem natura korporacji nigdy nie bywa samoczyszcząca, o czym wie każdy maturzysta, który bywał w zamkniętym gronie na tak zwanych domówkach.

 

Poza tym obowiązek przynależności do korporacji zawodowej jest niezgodny z podstawowymi prawami człowieka, co jest dziecinnie łatwe do dowiedzenia, więc szkoda na to czasu. Przymusowe korporacje nie! Ale jednak…

 

I tu wrócę do cytowanego już przeze mnie artykułu Miłosza Hrycka: „Po wieloletnich staraniach środowisku dziennikarskiemu udało się w lutym 1938 roku podpisać umowę zbiorową. W świetle artykułu 3 umowy dziennikarzem była osoba, która: 1. Stale i zawodowo trudni się publicystyką, zbieraniem, opracowywaniem lub ocenianiem materiału przeznaczonego do umieszczania w wydawanym w Polsce dzienniku lub w codziennym biuletynie informacyjnym agencji prasowej, jeżeli praca ta jest wyłączną lub główną podstawą jego zarobku; 2. Posiada obywatelstwo polskie i korzysta w pełni z praw cywilnych i obywatelskich; 3. Jest nieskazitelnego charakteru; 4. Odbyła aplikację dziennikarską. Dziennikarzami w myśl prawa nie byli fotoreporterzy, telefoniści, stenografowie, stenotypiści, korektorzy i osoby trudniące się w redakcji pracą pomocniczą, np. dostarczający informacji. Start w zawodzie odbywał się poprzez redakcyjną praktykę – od przysłowiowego parzenia herbaty i bycia kurierem. Umowa określała przebieg aplikacji i ustalała, że na pięciu dziennikarzy wydawnictwo może przyjąć tylko jednego aplikanta”.

 

W jakim celu środowiska dziennikarskie II RP przez lata starały się podpisać oficjalną umowę zbiorową? Czy chodziło tylko o zawodowy prestiż? Zapewne też, ale głównym celem była ochrona zawodu dziennikarza. Także dzisiaj zawodu podwyższonego ryzyka i to na różnych polach, łącznie z bezpośrednim zagrożeniem życia, by nie przypominać pewnej ciągle niewyśnionej sprawy poznańskiego dziennikarza.

 

Ochronę prawną mają dzisiaj policjanci i bardzo słusznie, sędziowie i bez komentarza, posłowie i też bez, nauczyciele i tak dalej. Ochronę wynikającą z ustawy o związkach zawodowych mają wszyscy członkowie związków. Dziennikarze też nimi mogą być razem z kierowcą, murarzem, spawaczem, ale już nie z górnikiem czy marynarzem choćby, bo tych obejmują specjalne regulacje ze względu na specyfikę zawodu.

 

Czy zatem dziennikarz wykonując zawód zaufania publicznego i podwyższonego ryzyka nie powinien mieć prawa do umowy zbiorowej w ramach swojego zawodowego związku? Przynależność do niego byłaby dobrowolna i weryfikowana na podstawie rzeczywistych zawodowych osiągnięć. Choćby po to by nie dochodziło do sytuacji, o jakich przed blisko stu laty pisał Witold Giełżyński. Dzisiaj zawód dziennikarza praktycznie nie ma żadnej ochrony, nie wspominając choćby o płatnych urlopach dla poratowania zdrowia, jakie są udziałem na przykład nauczycieli. Ale, o czym ja tu marzę…

 

Zawodowy związek dziennikarski z zawartą prawnie umową zbiorową. Może nad tym warto się zastanowić i doprowadzić do jego powstania?

 

Jarosław Warzecha

Kto ma wolność prasy – felieton JAROSŁAWA WARZECHY

Zdarzyło mi się w przeszłości być wykładowcą dziennikarstwa na trzech wyższych uczelniach. W każdej z nich – i z każdym kolejnym rocznikiem, który przechodził przez moje ręce -przeprowadzałem ten sam eksperyment. Gdy po dwóch miesiącach studenci już się ze mną oswoili, gdy stali się odważniejsi w dyskusji, i gdy ja także zorientowałem się kogo na co stać, rzucałem na żer temat marzenie: co to jest wolność prasy, czy szerzej wolność mediów.

 

Jeszcze dziś czuję przebiegający przez salę ten dreszcz podniecenia – nareszcie teraz powiemy co my o tym wszystkim myślimy. I płynął potok różnych pomysłów sprowadzających się w sumie do jednego – dziennikarz to jest ktoś, kto może pisać, mówić to, co chce, albo subtelniej, co uważa za słuszne, i nikt nie może mu zmieniać niczego z tego, co on napisał czy powiedział, bo to jest cenzura, a cenzury to już nie ma i nie będzie (jak pieniędzy). Tak to wyglądało, by nie wdawać się w bardzo interesujące szczegóły na temat sposobów karania tych, co by chcieli inaczej.

 

Po mniej więcej dwudziestu minutach temperatura dyskusji opadała i wtedy ja się do niej włączałem: Laureat nagrody Pulitzera, wieloletni dziennikarz tygodnika The New Yorker,  Abbott Joseph Liebling, na pytanie, co to jest wolność prasy odpowiedział – „Wolność prasy zapewniona jest tylko tym, którzy prasę posiadają”.

 

I to był początek dyskusji o istocie zawodu dziennikarza. Kim jest w rzeczywistości dziennikarz w wielkiej medialnej machinie, jak powinien czy jak może się bronić przed zmieleniem przez bezwzględne medialne mechanizmy, i na czym faktycznie polega wolność dziennikarza w mediach, które są jakie są i nigdy nie były ani nie będą inne. Bo sąd Lieblinga na temat wolności prasy wypowiedziany przez niego na początku lat sześćdziesiątych jest i będzie aktualny.

 

Po co było to wszystko? Funkcjonuje bowiem w naszym zawodzie romantyczna wizja dziennikarza. Dzisiaj możliwa do spełnienia w Internecie, przy stosunkowo niewielkich nakładach. Gdy jednak młody adept zawodu decyduje się wejść w świat dużej medialnej machiny dobrze, by wiedział na co się decyduje i jak się bronić, gdy będzie chciał zachować twarz, także przed sobą. Gdy będzie chciał mieć i zachować własne poglądy. Bo to wszystko kosztuje. Czasami dużo.

 

Funkcjonują w zawodzie dziennikarza także mity szkodliwe, kłamliwe. Nie tylko ja słyszałem deklaracje, że ktoś jest dziennikarzem obiektywnym, bo nie ma poglądów albo zostawia je przed wejściem do redakcji. Publicysta, który deklaruje, że nie ma poglądów albo kłamie, albo jest idiotą. Publicysta bez poglądów to przecież sprzeczność sama w sobie.

 

To tylko wycinek z wielkiego tematu o rzeczywistej kondycji nie polskiego dziennikarstwa, ale polskiego dziennikarza. Po 1990 roku nie było nigdy właśnie takiej rzetelnej dyskusji, która pociągnęłaby za sobą postulaty prawnych rozwiązań, choćby co do niesławnego artykułu 212 paragraf 2. Może czas najwyższy ją zacząć?

 

Jarosław Warzecha