LUDZIE, KTÓRZY TWORZYLI TELEWIZJĘ POLSKĄ. Główny reżyser – STEFAN TRUSZCZYŃSKI wspomina Jerzego Gruzę

Żyłem, oglądałem i pracowałem w Telewizji Polskiej, gdy robili ją – Gruza, Hanuszkiewicz, Przybora-Wasowski, Szlachtycz, Wojtyszko, Walter, W-wo Bielicki, Olga Lipińska, Dziedzicowa, Pach, Suzin, Miroszowa, Ambroziewicz, Mikołajczyk, Snopkiewicz, Maziarski, Kamiński-Kurek, Rostocka i Ryster, Adam Słodowy, autor świetnych reportaży i nauczyciel reporterów Józef Błachowicz, reżyser Lucyna Smolińska-Sroka i jej mąż scenarzysta Mieczysław Sroka, Tamara Sołoniewicz, Wanda Konarzewska, Krystyna Mokrosińska, Jacek Grelowski, Marian Bekajło, Janusz Wieczorek, Ryszard Bójko, Ireneusz Engler, Zbigniew Proszowski, Krystian Przysiecki, Marek Grot, Wojciech Pijanowski, Wojciech Mann (ostatnio wyrzucony z Radia), Jerzy Szotkowski, Grzegorz Wasowski (tak, synek), Dariusz Baliszewski; a także Janusz Rolicki, Nina Terentiew, Antoni Dzieduszycki (ostatni ordynat rodu, późniejszy współtwórca Telewizji Wisła); za gwiazdy robili i robiły – Bożena Walter i Bogumiła Wander i oczywiście Bohdan Tomaszewski, Jan Ciszewski, Tomasz Hopfer, Jacek Żemantowski, Tadeusz Sznuk (na szczęście jeszcze tam trwa); no i oczywiście Maciej Szczepański (o nim będzie za chwilę), Andrzej Drawicz, Marian Terlecki (ten mnie faworyzował), Janusz Zaorski (dał mi najwięcej pieniędzy na reportaże).

 

Niezła to była drużyna. Była!

 

Zmarli, odeszli, wyrzucono.

 

Pierwszy

 

Zanim będzie o pierwszym reżyserze TVP – anegdota: idzie „krwawy Maciej” (jaki on tam był krwawy, dzisiaj to dopiero wyrzucają bezpardonowo) korytarzem telewizyjnego molocha, który zbudował dzięki protekcji Gierka, a z przeciwka podąża osobnik o długich włosach. Prezes zatrzymuje się, wyciąga dychę i mówi – Masz i idź się ostrzyc. Facio (był to kamerzysta) sięga do kieszeni, wyjmuje dwie dychy i rzecze – Masz i się odp…l! Ochroniarz Szczepańskiego zareagował, awantura była, ale koleś z telewizji wcale nie wyleciał. Tak jak np. Wildstein, albo Sobala (też prezes, tyle że radia).

 

Przypomnijmy więc ludzi z tamtych lat. Warto. Na początek „G”. G-ie jak Gruza. Jerzy Gruza (ur. 4 kwietnia 1932 roku w Warszawie, zm. 16 lutego 2020 w Pruszkowie, pochowany na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach, kwatera G-TUJE-48; msza pogrzebowa odbyła się 21 lutego w Kościele Środowisk Twórczych). Przede wszystkim reżyser, po PWST w Łodzi (1956), scenarzysta, a także okazjonalnie aktor.

 

Był wysoki, apodyktyczny, bezkompromisowy. Wymyślił, zarządził i tak dokładnie miało być. No, ale chyba właśnie takim powinien być reżyser. Musi wiedzieć co chce i powiedzieć jak to zrobić.

 

Szedł przez długie korytarze woroniczowskiej telewizji energicznym krokiem, wypełniał sobą w czasie prób wielkie studia, a potem dyrygował w reżyserce realizatorem, dźwiękowcem i oświetleniowcem. Chłopięta (przy nim), dziewczęta (nawet te po Sokorskim, były zawsze „młode”) stali i stały z otwartymi buźkami i słuchali poleceń. Rzadko kto odważył się podjąć dyskusję z Gruzą. Pewność siebie, surowość oblicza, nigdy chwalenie, często ironizowanie – sprawiało, że odbierano go z uwagą i napięciem. Może nawet z pewnym strachem. Nie było z nim łatwo i delikatnie.

 

Seriale

 

Pani Mira Michałowska-Zientarowa pisała dialogi do „Wojny domowej”. Wyszło 15 odcinków – jak to już wiemy – świetnych. Oto tytuły: „Ciężkie jest życie”, „Bilet za fryzjera” – nagroda specjalna „Minewra d’Orgento” Włoskiego Komitetu Filmu Młodzieżowego za najlepszy film rozrywkowy o tematyce specjalnie nadającej się do młodzieżowych klubów filmowych na XVIII M F F dla Dzieci i Młodzieży w Wenecji – Włochy lipiec 1966 r., „Wywiadówka”, „Pierwszy dzień”, „Dwójka z Azymutu”, „Trójka klasowa”, „Polski Joga”,  „Wizyta starszej Pani”, „Dzień Matki”, „Zagraniczny Gość”, „Co każdy chłopiec”, „Monolog zewnętrzny”, „Młode talenty”, „Nowy Nabytek”, „Siła wyobraźni”

 

Ale współpraca z Zientarową się skończyła, a zaczęła z Krzysztofem Teodorem Toeplitzem. KTT był człowiekiem wpływowym. Bystry, ustosunkowany jak najwyżej. W tym duecie konkretna robota wyglądała tak, że Gruza leżał sobie na kanapie – paląc, popijając – a Toeplitz pochylony nad maszyną zapisywał pod dyktando. Trudno dziś dociec ile do scenariuszy sam wnosił. Podporządkował się, mimo że nie był to zwykły wyrobnik dziennikarskiego fachu.

 

Opowiadał mi Marian Bekajło – z którym u Gienia Pacha, robiliśmy wielkie telewizyjne transmisje  Banki Miast i który był rzeczywistym ojcem serialu „Dom – o egzaminie na dziennikarskie studia. Rzecz się działa pod koniec lat 50. na UW. Za stołem wśród egzaminatorów siedział tzw. społeczny czynnik. W czerwonym krawacie. Merdał krótkimi nogami (bo był malutki). Groźna bruzda na czole i dla dodania sobie powagi – fajka. To był właśnie Krzysztof Teodor, zresztą rówieśnik Mariana. To drugie imię – Teodor – nie brzmiało wówczas zbyt dobrze. Stąd pomysł – KTT. Potem przez lata pisał felietony w „Polityce” obok Małachowskiego, Passenta, Radgowskiego, Tomaszewskiego (owszem, Bohdana) i Waldorffa. Ale przy Gruzie był usłużny, taki – po prostu – współautor i sekretarz. Nie chcę nic ująć Toeplitzowi. To nie wstyd było uznać zwierzchnictwo pana Jerzego.

 

Plon współpracy J.G. i KTT był świetny: 21 odcinków „Czterdziestolatka” w trzech seriach:

 

Trasa Łazienkowska: Toast czyli bliżej niż dalej, Walka z nałogiem czyli labirynt, Wpadnij kiedy zechcesz czyli bodźce stępione, Portret czyli jak być kochanym, Kondycja fizyczna czyli walka z metryką, Włosy Flory czyli labirynt, Judym czyli czyn społeczny

 

Dworzec Centralny: Otwarcie trasy czyli czas wolny, Rodzina czyli obcy w domu, Pocztówka ze Spitsbergenu czyli oczarowanie, Cudze nieszczęście czyli świadek obrony, Nowy zastępca czyli meteor, Kozioł ofiarny czyli rotacja

 

Trasa Toruńska: Sprawa Małkiewicza czyli kamikadze, Kosztowny drobiazg czyli rewizyta, Gdzie byłaś czyli Szekspir, Cwana bestia czyli kryształ, Gra wojenna czyli na kwaterze, Z dala od ludzi czyli coś swojego, W obronie własnej czyli polowanie, Smuga cienia czyli pierwsze poważne ostrzeżenie

 

Kolejne tytuły odcinków mówią wiele. Dziś jest to zapis historii gospodarczej minionej epoki, zapis ludzkiej wiary, że będzie lepiej, naiwności, krytyki – ale delikatnie podanej.

 

Film, teatry i festiwale

 

W dorobku Gruzy oddzielna karta to przedstawienia wyreżyserowane w Teatrze Telewizji – „Grona gniewu” Steinbecka, „Szkoła wdów” Cocteau, „Trio wg „Wygnańców” Jamesa Joyce’a, „Król Edyp” Sofoklesa, „Rewizor” Gogola, monodram „Sammy” ze Zbigniewem Cybulskim, „Mieszczanin szlachcicem” w 1969 z ostatnią rolą w życiu Bogumiła Kobieli, „Eryk IV” z zapomnianym dziś Markiem Walczewskim.

 

Aktorów pan Jerzy wybierał zawsze najlepszych. Nikt nie odmawiał – Irena Kwiatkowska, Kazimierz Rudzki, Alina Janowska, Tadeusz Łomnicki, Gustaw Holoubek, Andrzej Łapicki, Bogumił Kobiela, Wiesław Gołas (komedia „Dzięcioł”), Jan Nowicki, Andrzej Kopiczyński, Anna Seniuk, Ewa Wiśniewska, Bronisław Pawlik, Tadeusz Pluciński, Gustaw Lutkiewicz, Zdzisław Maklakiewicz, Leon Niemczyk – długo by wymieniać.

 

Bywało, że i sam obsadzał siebie, ale drugoplanowo.

 

Nie pamiętam go siedzącego. Zawsze gdzieś podążał, długim krokiem. Był wszędzie. W kinie, teatrze, telewizji. Próby na koncertach w jego reżyserii prowadzone były szybko i sprawnie. Gruza to była firma na miarę wielkich festiwali – z najważniejszym, międzynarodowym, sopockim. Dachu nad Leśną Operą jeszcze nie było. Za to byli wspaniali prowadzący – Irena Dziedzic, Lucjan Kydryński. Oni też go słuchali. To Gruza o wszystkim decydował. I wiedział, dokładnie, co chciał osiągnąć.

 

Był Sopot, a potem Gdynia i długa lista dokonań. Często o nim pisano. Dobrą decyzją było powierzenie mu dyrektorstwa w Gdyni. To były wspaniałe lata dla trójmiasta. W Teatrze Wybrzeże Iwo Gall, Danuta Baduszko, Hübner, świetni aktorzy. A potem Gruza w Teatrze Muzycznym i plejada najlepszych śpiewaków, wielkie musicale: „Skrzypek na dachu” (premiera 1984), „Jesus Christ Superstar” (1987), „Les Misérables” (1989), „Człowiek z La Manchy” (1991), „Żołnierz Królowej Madagaskaru” (1991). Wydarzenia artystyczne żyją zwykle krótko. Władza chętnie w blasku artystów się popularyzuje. Ale płaci niechętnie. Nawet najwyższy protektorat nie trwa wiecznie. Tylko perły pozostają we wdzięcznej pamięci widzów, słuchaczy i czytelników. Nakręcił też serial „Tygrysy Europy” (1999) z Januszem Rewińskim i Wojciechem Pokorą. Jeden z recenzentów twierdził, że to paszkwil na polski biznes i klasę, która ostatnio się wydźwignęła finansowo, co jest bzdurą. Gruza napisał też dwie książki: 40 lat minęło jak jeden dzień (1998), Człowiek z wieszakiem życie zawodowe i towarzyskie (2003).

 

Dzień autorski

 

Pracowałem „u Waltera”. I lepiej nie mogłem trafić. Powierzył mi przygotowywanie, raz na miesiąc, całodziennych programów na niedziele – „Dni autorskich”. Wypełniały świąteczny czas antenowy od świtu do północy. Zawierały dorobek telewizyjnych tuzów, o których napisałem na początku. Pierwszy wybrany z kilkunastu był właśnie Jerzy Gruza – wówczas główny reżyser Telewizji Polskiej (a innej nie było). Następne „dni” dotyczyły dorobku Jerzego Antczaka, Aleksandra Bardiniego, Andrzeja Chiczewskiego (dokumentalista, podróżnik), Edwarda Dziewońskiego, Adama Hanuszkiewicza, Zygmunta Hübner, Andrzeja Łapickiego, Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego, Józefa Słotwińskiego (reżyser komedii teatralnych, bardzo popularnych),  Jerzego Surdela (reżysera filmów dokumentalnych, w tym „Tryptyku” nagradzonego na wielu festiwalach filmów górskich), Stefana Szlachtycza, Macieja Wojtyszki. Przygotowałem również dzień autorski Olgi Lipińskiej, ale w ostatniej chwili został… „zdjęty”, bo Pani Olga pośpieszyła się z żartem. W jej kabareciku pojawił się facet z napisem na froncie koszulki: „NIE LUBIĘ PIEROGÓW”, przemknął przed kamerą i wtedy okazało się, że na plecach ma napis… „RUSKICH”. Miałem również zrobić przegląd twórczości Bogusława Kaczyńskiego. Niestety zaistniał stan wojenny i wyleciałem wraz z programem z telewizji.

 

Teraz, po latach znalazłem w swoim prywatnym archiwum scenariusz tego dziesięciogodzinnego programu. Ale pamiętam jak w tempie karabinu maszynowego wyliczył mi wówczas co ma być przypomniane. Rozgadał się tylko przy nazwisku Jandy. Była wówczas na topie po filmie „Człowiek z marmuru” i brawurowo zaśpiewanej piosence „Guma”. Mistrz rzekł, a ja zabrałem się do roboty trwającej prawie miesiąc. Musiałem to wszystko odszukać, przepisać na taśmy elektroniczne z telerekordingowych (w ten sposób nagrywane były odbywające się na żywo spektakle), niektóre programy trzeba było skrócić i podmontować.

 

Oto scenariusz dnia autorskiego, którego emisja odbyła się 28 stycznia 1978 roku.

 

Bożena Walter wprowadza program na antenę, przedstawia reżysera i jego gości. Pierwszą pozycją jest „Woja Domowa”, odcinek „Co każdy chłopiec wiedzieć powinien”. Następnie – rozmowa z Panią Mirą Zientarową-Michałowską, współautorką scenariusza. Dalej – „Czterdziestolatek”, 30 minutowy montaż z trzech odcinków różnych serii. Potem w studio rozmowa z Krzysztofem Toeplitzem. „Poznajmy się” to filmiki spółki Jacek Federowicz – Jerzy Gruza, „Małżeństwo doskonałe” 30 minutowy montaż z kilku programów o tym tytule. Fragmenty Festiwalu Interwizji w Sopocie i rozmowa z Ireną Dziedzic. Kolejno następują: „Teatr Telewizji” – czterdziestominutowy spektakl „Trio” z 1961 roku z udziałem Aleksandry Śląskiej, Adama Hanuszkiewicza i Gustawa Holoubka, potem rozmowa z aktorami. Ciąg dalszy z cyklu Teatrów Telewizji w reżyserii Gruzy: „Nasze miasto” – prawie dwugodzinna projekcja i rozmowa z krytykiem teatralnym Romanem Szydłowskim, autorytetem. Program zamyka sztuka „Kariera Artura Ui” z Markiem Walczewskim w roli głównej. W studio rozmowa z aktorem.

 

W okresie przygotowania programu Jerzy Gruza raz czy dwa zatelefonował i wpadł na montaż. Wobec poprzednio ustalonych planów coś tam dodał, coś wyrzucił. Bardzo się starałem, ale któregoś dnia – w złym humorze – bohater dnia autorskiego pojawił się w redakcji i zaczął wybrzydzać. Poszedłem do Waltera, żeby wyznaczył kogoś innego na moje miejsce. Niespodziewanie reżyser stanął w drzwiach i usłyszał moje żale:

 

– Panie, co pan tu skomli. Pracuje Pan ze mną i będzie nadal pracował.

 

Po czym drzwi zamknął z hukiem.

 

– No widzisz, Funiek – powiedział rozbawiony Mariusz Walter – tak to z nimi jest!

 

Między przypominanymi w „Dniu autorskim” programami były wstawki nagrywane w studio. Musiały się oczywiście łączyć w całość przekazu. Były to na ogół rozmowy z bywszymi i aktualnymi współpracownikami reżysera.

 

Jednym z punktów podsumowania twórczości był montaż zabawnych filmików satyrycznych pod tytułem „Poznajmy się”, przy których śmiała się cała Polska. Występował w nich Jacek Federowicz. Starsi pamiętają: było między innymi o wyciąganiu banknotu stuzłotowego spod koła samochodu, o skrzynce pocztowej mówiącej „dziękuję”, gdy wrzucano doń list. Zapytałem, czy mam zaprosić do studia pana Jacka. – Nie – odburknął, ale potem zmienił zdanie. Zmontowałem te miniaturki w piętnastominutowy bloczek. Wyszło super. Na montażu się nie zjawił. Dał mi wolną rękę. Telefonuję więc po emisji (nocą) ciekaw oceny.

 

– Siedziałem tyłem do telewizora i grałem w brydża, z prokuratorem – powiedział.

 

„Z prokuratorem” – żebym sobie nie myślał, a i tak powszechnie wiadomo było, że „ważni” o sympatię Gruzy zabiegają.

 

Taki był. Nieskory by kogoś pochwalić. Nigdy potem już go o oceny nie pytałem.

 

Natomiast „kawałki” nagrane, w których sam występował na montażu rzeźbił pieczołowicie. Ale i tym się szybko nudził. Pewnego razu chłopcy – montażyści szarpali się dzielnie, bo szpule z nagraniami były ogromne i ciężkie. Trzeba je było podnosić prawie na półtora metra i umieszczać w maszynie.

 

I zaczęło się. „Włóżcie”, „zdejmijcie” – dyrygował i ciągle zmieniał zdanie. „Nie, nie! Dopiero od momentu gdy przekręcam głowę”. „Albo dajcie trochę wcześniej”. Po dwóch godzinach zmontowaliśmy zaledwie kilka minut. Wreszcie zaklął: – Róbcie sami. Wdział długi czarny płaszcz, zawinął 1,5 metrowy  szal wokół szyi ze zwisem na plecach i poszedł sobie. Poszło wtedy szybko. Nad ranem ukończyliśmy montaż całego bloku. Z drugiej strony można powiedzieć, że artysta miał do ludzi zaufanie. Był jaki był.

 

Thank you sir

 

Podziękowania się nie doczekałem. Ale nigdy o to nie dbałem. Zresztą nie on mnie, ale ja jemu jestem wdzięczny za to pracowite spotkanie.

 

Pamiętam, że jednak doczekałem się spojrzenia z uznaniem. Było to na ulicy Puławskiej w Warszawie. Na postoju taksówek. Stoję, a obok mam wielki wór marynarski z grubego, żaglowego płótna. Patrzę, podchodzi. Zerknął na mój bagaż.

 

– Dokąd to?

 

– Na „Gusloffa”. Robię film o wraku dla Studia 2.

 

Wyraźnie się zainteresował.

 

– Będziesz nurkował?

 

– Będę siedział dwa dni w batyskafie z płetwonurkami, oni będą wychodzić na wrak.

 

– uhm…

 

Podjechała taksówka. Zostawiłem pana reżysera trochę w zdumieniu.

 

Na widok Gruzy kobitki popiskiwały. Gruza ożenił się (trzeci raz) z aktorką ze swojego filmu. Była wysoka, usta miała jak Angelina Jolie, a figurę Bardotki. Grała Mariolkę w „Czterdziestolatku”. Szczerze mówiąc zdawało się, że to małżeństwo długo nie potrwa. A jednak było już na całe życie. W męsko-damskich sprawach nigdy nie można być pewnym. Został ojcem. Syn miał chyba dość artystów, bo jest finansistą – prawnikiem.

 

Do naczelnego – Mariusza Waltera – który po kilku latach zrobił mnie jednym ze swoich zastępców – wchodził Jerzy Gruza bez pukania. Mówił swoje i wychodził. Ja wam myśl rzucam, a wy ją łapcie.

 

W Gdyni mieszkał w willi na szczycie Kamiennej Góry, oddzielającej miasto od Zatoki Gdańskiej. Wiało, jak to w Gdyni, ale widok był przepiękny. Wspaniała, zaprojektowana przez świetnych urbanistów i architektów Gdynia i coraz bardziej duszna Warszawa. Tak krążył. Castingował, pisał scenariusze i reżyserował. Kochali go ludzie i walili tłumnie na spektakle. Pięćset razy wystawiono w teatrze muzycznym „Fiedler on the roof”.

 

Nawet nie wiem, czy w Gdyni Jerzy Gruza ma swoją ulicę, skwer, schody w parku? A jest tam tego sporo na wzgórzach. Na Kamiennej jest historyczna willa kapitana kapitanów – Borchardta. Gruza pomieszkiwał opodal. Był dobrym duchem miasta. Może by go upamiętnić?

 

Stefan Truszczyński, fot. YouTube