ŁUKASZ WARZECHA: Rozczarowani odbiorcy nie staną w obronie mediów

Poziom medialnej histerii wokół sytuacji w Zakopanem w czasie weekendu z 14 lutego – Walentynkami – przebił wszystko, co od dawna widzieliśmy. Jaki ma to związek z podatkiem od reklam? Wbrew pozorom – ma.

 

Pisałem kilkakrotnie na portalu SDP o tym, jak jednostronnie media zajmowały się epidemią. To zmieniło się dopiero po dłuższym czasie. Dopiero w listopadzie czy grudniu ubiegłego roku zaczęto szerzej relacjonować punkt widzenia przedsiębiorców. Pojawiły się materiały o akcji #otwieraMY, informowano i nadal informuje się o działaniach policji oraz innych służb, pokazując je również od strony przedsiębiorców właśnie. Niektórzy dziennikarze okazali się autentycznie dociekliwi w drążeniu wątpliwej logiki restrykcji i strategii epidemicznej, by wskazać tu na Marcina Zaborskiego z RMF FM czy dziennikarzy Radia Wnet.

 

Zarazem jednak nie zmieniła się zasadniczo praktyka nakręcania paniki, a w mediach nadal brylowali głównie dyżurni medycy, tacy jak prof. Simon, których wypowiedziom brakowało chwilami jakiejkolwiek spójności, a jednak prowadzący rozmowę nie reagowali. Kulminacją jest właśnie relacjonowanie sytuacji w Zakopanem, gdzie znów – jak wiosną ubiegłego roku – niemal wszystkie media poszły owczym pędem, bez śladu refleksji, za jednym przekazem: nieodpowiedzialna hołota sprowadzi na nas nieszczęście i będzie przyczyną kolejnego lockdownu.

 

Jednym z obowiązków dziennikarza jest bycie krytycznym wobec gotowych sztamp i przekazów. Skąd wyszła ta akurat sztampa – nie sposób powiedzieć. Ale nietrudno wskazać, jakie pytania powinny zostać zadane, a zadane nie zostały. A zatem między innymi: jakie jest prawdopodobieństwo zarażenia się na dworze, o jakiej liczbie osób tworzących ów „tłum” właściwie mówimy, czy rząd ma jakiekolwiek własne badania, pokazujące, jaki będzie wpływ tych wydarzeń na liczbę zakażeń w skali kraju oraz czego właściwie rządzący spodziewali się, decydując się na otwarcie hoteli przed 14 lutego, po miesiącach zakazu, gdy nie dawało się nigdzie wyjechać.

 

Co to ma wspólnego z podatkiem reklamowym? Obserwowałem bardzo uważnie reakcję w mediach społecznościowych na protest mediów w tej sprawie. Była bardzo mało entuzjastyczna. Nie mówię tutaj o tych osobach, które odegrały role wynikające z ich sympatii partyjnych, bo tutaj wszystko jest jasne: zwolennicy Zjednoczonej Prawicy powielają swój przekaz dnia, zwolennicy największych ugrupowań opozycyjnych – swój. Jest jednak spora grupa ludzi, którzy z władzą nie sympatyzują i wydawałoby się, że perspektywa nałożenia finansowego kagańca mediom prywatnym powinna ich jakoś zaniepokoić. A jednak wykazali oni ostentacyjne wręcz désinteressement. Powoływali się przy tym między innymi właśnie na sposób mówienia o epidemii, z zarzutem siania paniki i histerii na czele. Uogólniano go do postaci, która powinna być dla dziennikarzy dzwonkiem alarmowym: dlaczego mielibyśmy się przejmować waszym losem, skoro nie spełniacie swoich podstawowych zadań? Dlaczego mielibyśmy się martwić o płacone przez was podatki i problemy, jakie dla was mogą z tego wynikać, skoro nie stoicie po naszej, odbiorców, stronie i nie jesteście wystarczająco krytyczni albo dociekliwi?

 

Można oczywiście słusznie wskazać, że to zarzuty niesprawiedliwie uogólnione i że wiele mediów albo dziennikarzy zachowuje się inaczej – nie zmienia to jednak faktu, że tak postępują najwięksi i że takie jest obraz mediów w ogóle. Co ważne, nie chodzi tutaj o niepodbijanie przez media tej czy innej narracji, a więc zastąpienie panikarskiej lekceważącą, ale o należyty poziom krytycyzmu wobec przedstawianych tłumaczeń, twierdzeń, uzasadnień.

 

Ta sytuacja powinna dać do myślenia i szeregowym dziennikarzom, i redaktorom naczelnym oraz właścicielom mediów. To tylko epizod większej opowieści o tym, jak media przez część odbiorców zostają sprowadzone do roli jednego z oddziałów w partyjnej wojence, a ci, którym mogłoby i powinno na nich zależeć jako na niezależnych kontrolerach władzy, są nimi tak zawiedzeni, że kompletnie się ich losem nie przejmują. A jeżeli komuś wydaje się, że to nie ma znaczenia, niech pomyśli, że ta obojętność może trwać również wtedy, gdy nie będzie chodziło o podatek, ale działania poważniejsze – takie na przykład jak nieprzedłużenie koncesji.

 

Łukasz Warzecha