„Co dla jednych jest podłogą, to dla drugich jest sufitem” – napisała w „Granicy”’ Zofia Nałkowska. Dla jednych luksusem jest online, dla innych offline.
Ci pierwsi, cyfrowo wykluczeni, są w dobie pandemii praktycznie pozbawieni łączności ze światem zewnętrznym. Bo co to za łączność dziś: telefon bez internetu, gazeta papierowa (raczej gazetka z lokalnego sklepu wielkopowierzchniowego) i telewizja? Minęło pół roku, a nie wymyśliliśmy systemu autobusów z WiFi udostępniających Internet uczniom tam, „gdzie diabeł mówi dobranoc”, a jest nadal wiele takich miejsc. Nie przeprowadzono również telewizyjnych kursów korzystania z Internetu dla osób w wieku podeszłym, a skazanych właściwie przez pandemię na internetową bankowość, internetowe zakupy i internetową służbę zdrowia. Szybki Internet prawem, nie towarem okazuje się.
Ci drudzy zostali skazani na pracę w sieci, edukację w sieci, towarzystwo w sieci, rozrywkę w sieci i seks w sieci. A nawet religię w sieci. I pewnie wiele innych rzeczy w sieci. Na zakupy chodzą już jak na wyprawy wakacyjne z przygodami (chyba, że też robią je w sieci). Wśród nich my – dziennikarze. Żyjemy w sieci. Wolni strzelcy, jak ja, znali już wcześniej smak tej komunikacji z redakcją (i samym szefem) wyłącznie drogą poczty elektronicznej lub komunikatorów internetowych, świat riserczerów bez wiedzy, co było na kolegium i o czym właściwie ten program ma być etc. Uroki pracy zdalnej (poza redakcją, poza korytarzami o dowolnym nachyleniu względem podłoża, poza kafeterią względnie bufetem – gdzie w zasadzie dzieje się zawsze to, co najważniejsze – i poza kolegium). Znali, zanim to stało się modne.
Pandemia sprawiła, że wszyscy zaczęliśmy funkcjonować przed komputerem otoczeni wyłącznie najbliższymi (lub nikim). Dziennikarze, którzy nie wiedzą realnie, co się na świecie dzieje, gdyż mają z tym kontakt jedynie przez ekran monitora. A to groźne, bo może się okazać, że analizy rzeczywistości, są w istocie metaanalizami obrazów przefiltrowanych już tak przez cenzorskie oko mediów społecznościowych, jak i „oko na Maroko” mediów „zaangażowanych po każdej ze stron”. Jan Kowalski, na przykład ten cyfrowo wykluczony, a więc dziś totalnie niewidzialny, przezroczysty taki, znika nam z horyzontu. Widzimy nawalankę na ulicach, nie widzimy cichego zgonu sąsiada z 2. piętra w naszej kamienicy. Nie spotkamy już nikogo w knajpie, w klubie, na fitnesie, w kościele, pod szkołą/przedszkolem, gdzie odwozimy dzieci, ani nawet na ulicy czy w autobusie. Każdy jest zamaskowany. Nic nam nie powie. Nie zacznie z nami rozmawiać.
Musi tak być i dopóki na bieżąco w szpitalach jest 19 tys. ludzi zakażonych (czyli maks, jaki system ochrony zdrowia jest w stanie pomieścić), to nie ma co fikać. A jednak nam zaburza to rzeczywistość chyba bardziej, niż np. kierowcom autobusów. Nawet już nie widzimy, jak patrzą sobie w oczy koledzy po fachu ze swoimi rozmówcami. De facto nie widzimy mowy ciała tych rozmówców. Umyka nam spora część dawniej uchwytnej informacji.
Miała być globalna wioska i zero prywatności, powszechna wiedza wszystkich o wszystkim, a została nam w zdezynfekowanych rękach pośrednia wiedza wynikła z trzeciej wody po informacyjnym kisielu. Przed covidem dało się prawdę ekranu konfrontować z prawdą czasów. Głównie chodząc po ulicach i mieszkając, pracując, ucząc się, modląc się i kochając wśród ludzi. W czasach pandemii mamy tylko prawdę ekranu. A że ekrany są wszystkie krzywe, aczkolwiek rozmaicie, to mamy do złożenia w całość (jak ktoś ma na to jeszcze czas) zestaw deformacji.
To strasznie męczy. Coraz więcej osób naszej profesji (i wielu innych, choćby wykładowców akademickich) po prostu ucieka od Internetu. Najpierw z mediów społecznościowych, o ile nie są im do pracy niezbędne… a nawet i wtedy. Z neurobiologicznego punktu widzenia, rzecz jest prosta: mózg jest przemęczony. W dodatku to ciągłe siedzenie – szkielet też ma dość. Dziś rozmawiamy godzinami całymi z ludźmi z pozycji, w której kiedyś tylko pisaliśmy, ewentualnie czytaliśmy.
W Święta też nie wyjdziemy z domu, nie wyjedziemy, nie będzie spotkań z innymi. Czy będzie szansa, żeby ucieszyć się luksusem bycia offline? No i jak to zrobić? Istnieje sporo poradników. Wszystkie w Internecie. Czy najlepszy byłby brutalny odwyk? A może jednak wygodniej, na tle zdjęć z Toskanii, wejść przez Internet w zakładkę „Digital detox” (TUTAJ). Tak, strony dla podróżników pozostają niezastąpionym – i dostępnym za jednym kliknięciem źródłem inspiracji. Pouczają nas on-ine, jak wielkim luksusem jest bycie „off” i życie chwilą (TUTAJ). Chwilo trwaj, zapewniona szybkość jest liczona w gigabajtach na sekundę.
Można też podejść do zagadnienia odpiłowywania się od Internetu systematycznie – poprzez tzw. zmniejszanie (TUTAJ). Kilka praktycznych rad dotyczących tego podejścia naprawdę mnie urzekło (dowodzą one również niezłej znajomości ludzkiej fizjologii u autorów, dlatego się nimi podzielę). „Miej tylko dwa konta e-mail: jedno biznesowe i jedno prywatne. Zamknij Gmaila i inne konta i aktywuj opcje sprawdzania poczty elektronicznej na żądanie (żadnych dzwoneczków). Poświęcaj czas na Facebooka (teraz to już dla dziadersów i liberałów, ale gdzie kto tam jest) raz dziennie i NIE podczas posiłków czy przerwy na herbatę. Wyłącz powiadomienia z Facebooka w telefonie. Publikuj tylko na stronie profesjonalnej, zmniejsz ilości informacji, które umieszczam na moim osobistym profilu. Akceptuj tylko zaproszenia od osób, które znasz w „prawdziwym życiu”. Eliminuj wszystkie aplikacje i konta, których nie używasz do pracy. Przestań przeglądać.”
Gdy osiągamy ten etap internetowego poradnictwa, jak się odpiłować od Internetu, okazuje się, ze robimy to, by… zaoszczędzić czas. Można, jak sugerują autorzy, wykorzystać go na „czytanie papierowych książek, dzwonienie do ludzi lub umówienie się na spotkanie na Skype, odręczne pisanie innowacyjnych pomysłów, konspekty projektów, przemyślenia, które mogą wymagać dalszych badań. Naukę nowego języka” Oraz „spędzanie więcej czasu na zewnątrz (nawet bez telefonu). Może to brzmieć nierealnie, ale szczęście sprzyja śmiałkom, prawda?”.
I nawet nie dotknęłam tematu odcinania się od „treści rakotwórczych”, których Internet jest pełny jak fiolka wyładowana skoncentrowanym bromkiem etydyny. Może to jest nasza jedyna nadzieja na uniknięcie poważnego nowotworu?
Że offline jest luksusem zauważyli już autorzy przejmującego dokumentu duńskiej telewizji publicznej VPRO z 2016 (TUTAJ). Coraz mniej białych plam bez Internetu na mapie świata. Musimy odłączyć się sami. Kouczing dotyczący tego zagadnienia sugeruje jednak, że z jednej sieci istnieje doradzana internetowo ucieczka do innej. To jest wybór aplikacji, a nie sposobu egzystencji. Nie da się też całkiem zignorować faktu, że gdy życie przeniesie się już kompletnie on-line, ci, którzy będą off-line zostaną całkiem z tyłu. Niewidzialni.