„Sprostowanie z 22 czerwca 2020: Po analizie artykułu portalu „Życie Stolicy”, uznaliśmy, że nie przekazuje on fałszywych informacji” – taki komunikat małymi literkami przeczytaliśmy kilka tygodni temu pod napisanym większą czcionką raportem fact-checkingowym serwisu AFP Sprawdzam twierdzącym coś zgoła przeciwnego, czyli że publikacja w „Życie Stolicy” to „fałsz”.
Nie do wiary? Można sprawdzić pod tym adresem internetowym: https://sprawdzam.afp.com/nie-manipulacja-danymi-i-slowami (na wszelki wypadek zrobiłem zrzut ekranowy, bo kto wie, co dalej się z tym artykułem wydarzy).
Raport fact-checkingowy serwisu AFP dotyczył materiału „ŻS” informującego o tym, że Agora i jej spółka AMS zarobiła na kontraktach z biurem marketingu Miasta Stołecznego Warszawy, od czasu gdy prezydentem stolicy jest Rafał Trzaskowski – cztery miliony złotych. Pierwotna wersja raportu weryfikującego fakty AFP Sprawdzam jednoznacznie określiła publikację jako fałsz. Na tej podstawie artykuł zaczął blokować Facebook, który z AFP współpracuje w zwalczaniu fake newsów.
Potem ukazało się owo „sprostowanie”, doklejone pod raportem w tak kuriozalnej formie. Raport jednak, np. z poziomu Google wciąż wygląda tak samo – jako jednoznaczne dementi i negatywna weryfikacja zawartości artykułu „ŻS”. Trudno mi powiedzieć, czy odsyłacza do artykułu nie blokuje wciąż Facebook jako „fakenewsa”, choć sprostowanie AFP Sprawdzam oznacza coś dokładnie odwrotnego. Ani Facebook ani ktokolwiek inny nie powinien traktować artykułu w „Życiu Stolicy” jak fejka.
Trzeba wspomnieć o jeszcze innym kontekście tej nieprzyjemnej historii, który być może ma znaczenie, ale nie przesądzam. Otóż, zdaniem „Życia Stolicy”, za portalem sprawdzam.afp.com stoją dwie osoby – dziennikarka AFP od 1990 Maja Czarnecka, oraz była dziennikarka „Gazety Wyborczej” i „Krytyki Politycznej” Natalia Sawka.
Uznaj swoją niedoskonałość
Zapewne ten i ów pomyśli, że piszę o tym dlatego, że mam silne związki z „konkurencją” czyli weryfikującym fakty serwisem Polskiej Agencji Prasowej, FakeHunter. W rzeczywistości jednak w tej naszej, stosunkowo nowej zresztą, branży fact-checkingowej, trudno mówić o czymś takim jak konkurencja. No, może trochę o prestiż, ale to nie jest najważniejsze. Gdyby chcieć głębiej zastanowić nad tym, czym jest weryfikacja faktów i walka z fake newsami, , to należałoby w ogóle wykluczyć myśli o rywalizacji i konkurowaniu. Jedynym dążeniem powinno być dążenie do prawdy a głównym zadaniem – demaskowanie dezinformacji. Zaś wszelkie inne ambicje i ewentualne interesy muszą w tym kontekście zejść na dalszy plan.
Brzmi to ładnie i górnolotnie. Ktoś może zapytać, czy to w ogóle możliwe i, jak wam udaje się, w tym waszym FakeHunterze, trzymać tych szczytnych zasad, unikać uprzedzeń, skupiać się wyłącznie na dociekaniu prawdy?
Cóż, może najlepiej byłoby zacząć od uznania swojej ludzkiej niedoskonałości, podatności na błędy poznawcze, uprzedzenia i manipulacje. My, przynajmniej „w tym naszym FakeHunterze” wcale nie twierdzimy, że wiemy lepiej i z góry mamy rację. Z pułapek zastawianych przez manipulatorów i trzęsawisk sprzeczności faktograficznych staramy się wydobywać za pomocą czegoś, co możemy nazwać uczenie aparatem metodologicznym, który najpierw dał nam możliwość rozpoczęcia weryfikacji informacji a potem pozwolił rozwijać i doskonalić techniki fact checkingu.
Brzmi mądrze i hermetycznie, choć nie jest to wcale tak skomplikowana konstrukcja. A mówiąc dokładnie – nie jest skomplikowana sama konstrukcja i metoda, ale już przeprowadzanie na jej podstawie fact checkingu to na ogół trudna, żmudna i czasem niewdzięczna robota. Tak, tak, w większości zgłoszeń do weryfikacji faktograficznej, które w pierwszej fazie podejmowaliśmy (a była to tematyka związana głównie z koronawirusem i pandemią), przygotowanie poprawnego, zdyscyplinowanego metodologicznie, odwołującego się do rzeczywistego stanu rzeczy i wiarygodnych źródeł, raportu fact checkingowego, było ciężką, intelektualnie bardzo wymagającą pracą. Wydawane werdykty „prawda” czy „fałsz” muszą być, zgodnie z prostym wymogiem metodologii, oparte na wiarygodnych źródłach. O ile zasada ta wydaje się prosta, o tyle znalezienie a potem zweryfikowanie źródeł, zbadanie ich związku z tematem czy też aktualności podawanych w nich danych, to nierzadko ekstremalne zadanie.
Powiem tylko, że nie raz i nie dwa musieliśmy się poddać i zrezygnować z weryfikacji zgłoszenia użytkownika FakeHuntera z powodu braku możliwości znalezienia odpowiednich materiałów potwierdzających lub zaprzeczających. Nie były to łatwe decyzje, bo często research kosztował sporo pracy. Z drugiej strony była to jednak kontynuacja metodologii uczciwego fact checkingu. Jeśli nie potrafisz zgodnie z przyjętymi zasadami, opierając się na odpowiednich źródłach, zweryfikować faktu, to nie naginaj rzeczywistości do swojej własnej potrzeby czy przemożnej chęci opublikowania raportu weryfikującego. Byłaby to forma skrzywienia co do zasady nie tak odległa od politycznych uprzedzeń.
Jednak zazwyczaj udaje nam się znaleźć źródła i sposoby rzetelnej, zgodnej z naszymi własnymi zasadami (które są jawne, opublikowane na stronie FakeHuntera), weryfikacji zgłoszonych źródeł internetowych. Po opublikowaniu raportu weryfikującego fakt, zgłoszony nam przez użytkownika Internetu, zaczyna on żyć w Internecie i tu bywa ciekawie.
Bezradność społecznościowych komentatorów
Owszem, byłem świadkiem sytuacji, gdy reakcją na uznanie przez nas za „fake news” wpisu użytkownika Facebooka czy Twittera były jego przeprosiny i wycofanie publikacji. To jednak odosobnione przypadki. Najczęściej reakcje były negatywne. Antyszczepionkowców, wyznawców teorii o spisku Billa Gatesa mającym na celu „zaczipowanie ludzkości” czy walczących z masztami 5G (których w Polsce nie ma), nie tylko nie przekonywały nasze oparte na naukowych źródłach fact checki, ale wręcz utwierdzały w przekonaniu, że wszystko to spisek, skoro ktoś się trudzi by publikować raporty weryfikujące podawane przez nich „fakty”.
Wprawdzie skupialiśmy się od początku istnienia FakeHuntera na tematyce koronawirusa i pandemii, jednak wiele zgłaszanych do nas treści zahaczało o politykę, choćby przez to, że chodziło o artykuły publikowane w mediach o opozycyjnym profilu, takich jak „Gazeta Wyborcza” czy Onet. Zdarzały się też werdykty dotyczące fałszywych informacji podawanych przez polityków, jak np. Sylwia Spurek. To wzbudzało w sieciach społecznościowych gorące emocje i dyskusje.
Gdy miałem okazję w sporach tych uczestniczyć i bronić werdyktów FakeHuntera, zawsze starałem się uświadomić podstawowy cel, jaki zawsze przyświeca ludziom weryfikującym prawdziwość faktów – a jest nim dążenie do ustalenia prawdy a mówiąc precyzyjniej rzeczywistego stanu faktycznego. Moje dyskusje na Facebooku i na Twitterze sprowadzały się do tego, że w końcu nieodmiennie proponowałem osobom kwestionującym nasze raporty przygotowanie własnego raportu według metodologii twardo opierającej się na wiarygodnych źródłach, na której my się opieramy. Mamy w FakeHunterze coś takiego jak „Polityka korekt”, regulamin przewidujący korektę werdyktu, jeśli ktoś przedstawi alternatywny raport oparty na rzetelnych źródłach. Nie chodzi nam o obronę własnych raportów za wszelką cenę, lecz o ustalenie faktów, dlatego alternatywny i poprawny metodologicznie raport kwestionujący nasz werdykt traktujemy jako pożądany wkład w doskonalenie i lepszą jakość FakeHuntera.
Rzetelnych źródeł swoich twierdzeń nie potrafiła np. przedstawić znana z udziału w protestach rezydentów dr Katarzyna Pikulska. Ogłosiła w kwietniu, że dane na temat liczby zgonów na COVID-19 „są zatajane na poziomie dyrekcji, na poziomie mediów i rządu, który tymi mediami steruje”. W tym przypadku, już na etapie przygotowywania raportu weryfikującego, zapytaliśmy ją bezpośrednio, jakie ma źródła i dowody swoich twierdzeń. Nie tylko nie potrafiła, ale wręcz nie chciała ich podać. Nie przekazała też ich po opublikowaniu raportu uznającego jej rewelacje za fake news.
Takich konfrontacji nie tylko na temat popularnej wówczas teorii spiskowej o fałszowaniu liczby zgonów lub zakażeń, było więcej. Każdemu, kto w dyskusjach internetowych kwestionował nasze werdykty odnośnie publikowanych w mediach czy social mediach tez, proponowałem przygotowanie i przesłanie nam korekty według wyżej opisanych zasad. Niestety ANI RAZU nie zdarzyło się, by ktoś podjął to wyzwanie. Tłumaczę sobie to na różne sposoby, przede wszystkim tak, że ulanie emocji w społecznościach jest czymś zupełnie innym niż umiejętność rzetelnej weryfikacji faktograficznej. Ale przede wszystkim zwracam uwagę na to, że rzetelny i poprawny metodologicznie fact checking jest zadaniem trudnym, bardzo, a nawet niekiedy, ekstremalnie trudnym. I raczej nie ma mowy, by facebookowy czy twitterowy komentator, mógł sobie z tym zadaniem z marszu poradzić.
A teraz wróćmy na chwilę do AFP Sprawdzam i ich metodologii. Serwis ten ma coś w rodzaju polityki dotyczącej sprostowań. Oto co możemy w tej zakładce przeczytać: „Czasem zdarza nam się popełniać błędy. W takim wypadku zawsze na końcu artykułu piszemy adnotację, gdzie i w jakiej sprawie się pomyliliśmy. Umieszczamy datę oraz tłumaczymy dlaczego tak się stało. W przypadku poważnego błędu usuwamy artykuł i tłumaczymy, dlaczego go usunęliśmy”.
Należałoby chyba rozumieć to w ten sposób, że fact checkerzy z AFP uznali opisany na początku przypadek za drobny błąd cząstkowy, który można opędzić krótkim sprostowankiem na końcu artykułu. Czy treść sprostowania to nie mający wpływu na sens całości artykułu drobiazg? Moim zdaniem nie a cała sprawa kompromituje AFP Srawdzam, ale dobrze, niech każdy przeanalizuje tę sprawę we własnym sumieniu i rozumie.
Gdy psujesz zabawę kolporterom fejków
Przypadek AFP Sprawdzam jest też demonstracją pola minowego, jakim dla działalności polegającej na weryfikacji faktów i walce z dezinformacją jest sfera polityki. Czasami mam wrażenie, że fact checking treści politycznych nie ma w ogóle sensu. Dla zwaśnionych plemion stan faktyczny i tak nie ma na ogół znaczenia, na co można podać mnogie przykłady, a pracy weryfikatorów i tak się nie docenia, wręcz przeciwnie – liczyć mogą głównie na wrogość. Dla kolportujących dezinformację ważna jest nie prawda, lecz zasięg. Jeśli treść jest dla naszego plemienia korzystna i dobrze „wiraluje”, to dobrze, to OK. A że to fejk, no trudno, ale w sumie robi dobrą robotę. Tak zdają się rozumować politycy i różnego rodzaju przywódcy opinii w sieciach społecznościowych.
Fact checking jest w ich świecie rzeczą zbędną, na którą w najlepszym razie nie zwraca się uwagi. Częściej jednak wzbudza niechęć a czasem wręcz agresję, zwłaszcza gdy „psuje zabawę” zbyt wcześnie, gdy soczystym fejkiem nie udało się jeszcze wykręcić zadowalających zasięgów.
Zresztą, o czym pisałem już na portalu SDP, mechanizm dystrybucji fake newsów jest czymś znacznie bardziej złożonym niż propagowany często model „potężnych graczy (politycznych?, komercyjnych?), którzy bezwolnymi masami manipulują jak chcą, za pomocą fałszywek, na które masa się bezwolnie nabiera”. To wcale tak nie działa. Na podstawie licznych przykładów można mieć wrażenie, że udostępniający fejki ludzie z góry wiedzą lub „czują”, że prawdziwość informacji jest wątpliwa, ale bardzo zgadzają się z ich poglądami i obrazem świata, że nie mogą się oprzeć. Porównywałem do do refrenu piosenki Fleetwood Mac – „Tell me lies. Tell me sweet little lies” („mów mi, och mów mi, te słodkie kłamstewka”).
Można by to określić jako specyficzną odmianę dysonansu poznawczego, czyli niechęci do informacji prawdziwych, ale nie potwierdzających naszego widzenia świata i flirtowania z fejkiem, o którym albo wiemy, że jest fałszem, albo tylko podejrzewamy, ale jest on tak miły naszym poglądom, że dajemy się chętnie uwieść. Dochodzi do tego u niektórych zupełny cynizm lub zwykłą interesowność wynikającą ze względów politycznych lub biznesowych. Granica jest płynna, więc trudno orzec, ilu jest „uwiedzionych” a ilu kłamie świadomie, licząc na pognębienie przeciwnika.
Ponadto fake newsy mają często większą siłę przyciągania z tego jedynie względu, że są informacjami nowymi. Nie powielają wiedzy już nam znanej. Takie wnioski wynikają z badań przeprowadzonych na Massachusetts Institute of Technology, których wyniki opublikowano prawie rok temu w „Science”. Aby zbadać, jak rozpowszechniają się fałszywe wiadomości w Internecie, Soroush Vosoughi i jego koledzy z zespołu badawczego przyjrzeli się danym zebranym na Twitterze z okresu obejmującego aż dwanaście lat. Po odfiltrowaniu pewnych treści np. rozpowszechnianych przez boty, mieli próbę 126 tysięcy fake newsów udostępnionych na Twitterze 4,5 miliona razy przez około trzy miliony ludzi. Przyjrzeli się, jak szybko takie treści rozprzestrzeniają się w porównaniu z wpisami zawierającymi prawdziwe informacje. Odkryli, że fałszywe historie dotarły do większej liczby osób i propagowane były w znacznie szybszym tempie niż prawdziwe informacje.
„Wydaje się całkiem jasne, że fałszywe informacje radzą sobie w społecznościach lepiej niż prawdziwe,” komentował Vosoughi. Na podstawie wyników badania uczeni sugerowali, że ludzie są o 70 proc. bardziej skłonni dzielić się ze znajomymi fałszywymi informacjami niż prawdziwymi. Badacze stawiają hipotezę, że nowość fałszywych wiadomości czyni je bardziej atrakcyjnymi z punktu widzenia udostępniania. Okazuje się, że ludzie choć wierzą w doniesienia, które przeczytali lub słyszeli wiele razy wcześniej, to jednak są mniej skłonni je udostępniać, bo nie są to atrakcyjne treści. Bardziej prawdopodobne jest, że będą ze swoimi społecznościowymi znajomymi dzielić się czymś nowym, dotychczas nieznanym, tym bardziej, jeśli są to treści z dużym ładunkiem emocjonalnym lub moralnym, nawet jeśli nie są one dostatecznie zweryfikowane.
Powyższe wyniki zdają się wskazywać, że Internet wcale nie czeka z otwartymi rękami na rzetelny, oparty na solidnych metodologicznych podstawach, fact checking. Nie dość, że jak wspominałem jest to samo w sobie zajęcie niełatwe, to wciąż czeka go trud przekonania rzesz konsumentów treści w Internecie, że warto mieć takie oparcie i punkt odniesienia w targanej wojnami informacyjnymi cyberprzestrzeni. Niestety, takie incydenty, jak historia „sprostowania” AFP Sprawdzam, nie budują wśród internautów zaufania dla naszej sprawy, sprawy miłośników prawdy.
Mirosław Usidus