Parafrazując autora „Fizjologii smaku”, można śmiało rzec: „Powiedz mi, co czytasz, a ja ci powiem, co jesz”.
30 lat minęło jak jeden dzień. Trzy dychy, tak zwanej wolnej Polski. Również okres umiejętnego wyswatania sztuki pisania, z wiedzą o kulinariach. W „Wyborczej”, natknąłem się na tekst znanej popularyzatorski zdrowego żywienia Katarzyny Bosackiej. Było tam o tym, jak się zmieniały gusta smakowe rodaków. Coś w stylu; od baru mlecznego do dania narodowego – kebaba. Chciałbym jednak coś dorzucić wspominkowego, ale nie o samym jedzeniu, nie o kucharzach, nie o konsumentach, a o miłośnikach kuchni, smakowicie posługujących się słowem. Przewodnią myślą niech będzie dialog z bajki „Dwanaście prac Asteriksa”:
Kapłanka z Wyspy Rozkoszy:
– Czego sobie życzysz piękny wojowniku?
Obelix:
– Jeść
– Jeść? Jesteś na wyspie rozkoszy Ze wszystkich dostępnych rozkoszy możesz wybrać co chcesz, a Ty wybrałeś jedzenie?
– No pewnie! Jedzenie to prawdziwa rozkosz”.
A wszystko zaczęło się od Piotra Bikonta, którego niestety nie ma już wśród nas. Był prekursorem wystawiania rekomendacji restauracjom w całej Polsce. I szydzenia z nich ile wlezie (jak było trzeba), w rubryce „Jadłem w…”.
Muszę to przyznać, wychowałem się kulinarnie na tych felietonach. Od czasów licealnych, jak tylko przemierzałem nasz kraj, starałem się też wdepnąć w progi polecanej knajpy. Czasem odwiedziny przeradzały się w prawdziwe uczty. Po prostu się zaszalało. Zdarzyło się mieć odłożoną kasę, na zakup kurtki na zimę. Zamiast tego popuściło się pasa i pofolgowało kieszeni np. w restauracji korsykańskiej Paese. Okrycia wierzchniego po latach bym nie pamiętał, a biesiada pozostała na długo w pamięci. I do dziś utkwiły w głowie, połechtane kubki smakowe godne Napoleona. Choćby polędwica w sosie z zielonego pieprzu czy szparagi w sosie beszamelowym.
Z dwie dekady temu, gdy Bikont gościnnie reżyserował w mym rodzinnym Rzeszowie, „Iwonę księżniczkę Burgunda”, trafił na pustynię kulinarną. Chwaląc jedynie miejscowy chleb z kminkiem i miejsce gdzie można się było poczuć jak w Europie, kawiarnię „Pożegnanie z Afryką”.
Po recenzji rzeszowskiej restauracji „Czarny kot” tarzałem się po podłodze ze śmiechu. A redaktorowi Michałowi Cichemu, felietonista musiał dać na pralnię, bo tenże przy czytaniu nie tylko się uśmiał. Rzeczony fragmencik z „Dużego Formatu” GW i tytuł aż proszący się o przeczytanie: „Gicz z kota”:
„Micha Filemona – to nie jest nazwa, która mogłaby mnie zachęcić do jedzenia. Nozdrzami wyobraźni natychmiast czuję przed sobą porcję kitiketa. Niby nieco lepiej brzmi „deser kocia rozkosz”, no, ale jaka ona jest, ta kocia rozkosz? Na dachu, przy kominie i do tego w marcu. Gdy jednak widzę w karcie jeszcze na dodatek „gicz cielęcą z Czarnego Kota”, zastanawiam się, czy nie złożyć doniesienia do sanepidu i Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt, bo już sam nie wiem, czy tu karmią koty, czy kotami”.
W krakowskiej „Gazecie” z kolei, to Robert Makłowicz nachodził miejscowych restauratorów, aby uchronić nasze trzewia. Jakież to wszystko było autentyczne, gdy się wychwalało legendarne kiełbaski z Nyski, a smagało piórem słynnego „Wierzynka”. I tu również pojawiła się idea niesienia kaganka oświaty gastronomicznej, aby przestawić wajchę myślenia na właściwe tory jadalności. Ot choćby wtedy, kiedy wyśmiewał nonsens lokali, które reklamowały się jako „domowe jedzenie”:
„W domu gotują amatorzy, w barach i restauracjach powinni to czynić zawodowcy. (…) Samemu też można przykleić podeszwę, przetkać rurę czy naprawić auto, nie widać jednak reklam: „Domowe naprawianie butów”, „Przetykam rury i naprawiam krany niczym wujek Stefan”, „Tu naprawisz samochód jak u taty na działce”. Jakoś nie spotyka się szyldów: „W naszym basenie wykąpiesz się jak w gliniance”, „Piszemy podania z błędami” albo „Strzyżemy amatorsko”. Dlaczego więc zawodowi kucharze uparli się, by tak deprecjonować własną pracę?” – pytał retorycznie Makłowicz.
Roberta Makłowicza oczywiście rozsławiła tv, i wielu rodaków po dziś dzień jest wdzięcznych, że dzięki tym programom, zaczęli wreszcie głodnieć na niedzielnym kacu. Jednak wiele kultowych powiedzonek, zostało również utrwalonych na papierze. Ot choćby te, odnoszące się do; nazwisk („Mięso twarde jak serce Berii”), polityki międzynarodowej („Ciasto kruche jak pokój na Bliskim Wschodzie”), historii („Piana trzyma się miski jak Rosjanie Kaliningradu”), regionów („Na Śląsku gubię się zawsze. Tamtejsze oznaczenia dróg wyglądają tak, jakby za chwile miał wkroczyć Wermacht, a polscy patrioci już zdążyli poprzestawiać drogowskazy”),czy narodów („Lubię makaroniarzy, mimo iż wymyślili pizzę i fiata”).
Piotr Bikont ze swoim przyjacielem Robertem Makłowiczem, w licznym felietonach – listach do siebie, starali się kształtować nasze gusta i podniebienia. Na długo przed obecną rewolucją kulinarną. Jeszcze przed zalewem kulinarnych blogerów i kucharzy na wszystkich kanałach tv. Nie przejmując się modami i kulinarną poprawnością, rekomendowali opasłość w tekście „Grubi do boju!”. Przyznawali się szczerze, do spożywanych okropieństw. M.in. zjedzenia chińskiej zupy w proszku wzmocnionej łyżką spirytusu w Kolei Transsyberyjskiej (P. Bikont), czy bułki posmarowanej margaryną w „Warsie” PKP (R. Makłowicz).
Słynna zasada „Edemas, ut vivamus, non vivimus, ut edamus” („Jemy, aby żyć, a nie żyjemy, aby jeść”) została wpojona nam przez prekursorów gatunku, w trudnych czasach transformacji. Ok, recenzentów i felietonistów w omawianej materii smakowitości nie brakuje. Ale wydaje się, że jest to świat albo tekstów sponsorowanych albo zapisków pozbawionych niezwykle potrzebnej finezji i ironii. Przychodząc do wyszynku, chcemy wyrazić swą radość gromkim „wow”. Myśląc o wnętrzu, obsłudze i przede wszystkim szefie kuchni. Czytając o kulinariach, powinna nam nie tyko polecieć nieodzowna ślinka, ale wypadałoby wydobyć opary humorów szczęścia, podlanych sosem intelektualnej uczty.
Krzysztof Prendecki