O pluralizmie hejtu – analiza MIROSŁAWA USIDUSA

Pod koniec ubiegłego roku pisałem na portalu SDP, że terminy „hejt” i „hejterzy” już od dawna nie mają nic wspólnego z nienawiścią (choć sugerowałoby to pochodzenie słowo źrodłowe „hate”). Mają za to wiele wspólnego z walką (ang. „to fight”). Zaś armie ludzi, zatrudnianych do emocjonalnego komentowania w Internecie należałoby nazwać „fighterami”, albo „żołnierzami”.

 

Zaangażowane politycznie i walczące media nie stoją w tych szeregach daleko, zaś dziennikarze oddający się walce dla jakiejś idei, z powodzeniem mogą być nazywani „fighterami”, co może by i zaakceptowali (bo epitetów typu „hejter” – z pewnością nie). W Polsce coś takiego jak dziennikarz neutralny politycznie, zdystansowany równo od wszystkich aktorów i spektakli życia politycznego, zasadniczo nigdy nie istniało. A skoro spolaryzowane i podzielone jest środowisko dziennikarskie, to dlaczego mamy oczekiwać by rzesze zwykłych internautów nie były „żołnierzami” idei.

 

Nie mogę się zmusić do traktowania problemu „internetowego hejtu” z pełną powagą, choćby dlatego, że wiem, że kto w Internecie nie szuka hejtu, ten go wcale wiele nie widzi. Do zaangażowanego śpiewu w chórze potępiających „hejt” i „hejterów” nie skłania też relatywizm oskarżeń, w których nieodmiennie „hejtuje” strona przeciwna.

 

Etiopia miała uciszyć podżegaczy – uciszyła wszystkich

 

Z dużo większą powagą traktuję natomiast cenzorskie zagony rządów w świecie dalekim a czasem nawet całkiem bliskim, które pod pretekstem „obrony przed hejtem” łacno korzystają z okazji by blokować i cenzurować Internet. Pisał o tym niedawno „The Economist” w interesującym artykule w jednym z wydań sierpniowych.

 

Magazyn ilustruje tezę o wykorzystywaniu prawdziwego lub rzekomego zagrożenia hejtem do niepokojących działań władz państwowych przykładem z Etiopii, gdzie w atmosferze zamachu stanu odcięto niedawno dostęp do sieci 98-śmiu procentom mieszkańców. „Ludzie otrzymywali zniekształcone wiadomości i byli bardzo zdezorientowani”, opowiadał Gashaw Fentahun, dziennikarz Amhara Mass Media Agency. On i jego koledzy próbowali przekazywać relacje z wydarzeń. Jednak zamiast, zgodnie ze stanem współczesnej techniki, przesyłać cyfrowe pliki audio i wideo za pomocą łączy, musieli je przewozić do centrali samolotem, co oczywiście powodowało ogromne opóźnienia w publikacji.

 

W Afryce politycznie motywowane blokowanie sieci jest dość często spotykane. Robią to władze Sudanu, gdy groziły zamieszki, niedawno też Konga, gdy oskarżono władze o fałszowanie wyborów, oraz Czadu, w którym to państwie prezydent zamierza rządzić (ma się rozumieć niezbyt zgodnie z prawem) do 2033 roku. Ale oczywiście takie rzeczy zdarzają się również na innych kontynentach. Np. rząd Indii regularnie blokuje Internet w spornym Kaszmirze. Nie działają wtedy zwykle również telefony. Ludzie tracą ze sobą kontakt a media nie są w stanie normalnie pracować.

 

Sprawy nie zawsze mają czarno–biały charakter. Nowy rząd Etiopii z premierem Abiyem Ahmedem zliberalizował w ostatnich latach rynek mediów. Dziennikarze odbywający kary więzienia zostali uwolnieni, a setki stron internetowych, blogów i kanałów telewizji satelitarnej zostało odblokowanych. Jednak wkrótce pojawiły się wątpliwości. Wolne media oznaczały zarazem wolność słowa dla podżegaczy do waśni na tle etnicznym. Prawie trzy miliony Etiopczyków zostało wypędzonych w ostatnim czasie ze swoich domów, wskutek walk pomiędzy nienawidzącymi się grupami.

 

Wielu Etiopczyków uważało, że rząd powinien zająć się w pierwszej kolejności nawołującymi do przemocy i ich uciszyć. Ostatecznie skończyło się, jak wyżej wspomniałem, na uciszeniu wszystkich Etiopczyków. W planie jest uznanie „mowy nienawiści” za przestępstwo, co, zdaniem obserwatorów doprowadzi do masowej inwigilacji i ścisłego monitorowania mediów społecznościowych przez policję. Wielu obawia się, że prawo to zostanie wykorzystane do zamknięcia w więzieniach wszystkich, także tych pokojowo nastawionych dysydentów.

 

Rasizm poezji Safony

 

Oczywiście w sytuacji, gdy ani wobec Rosji, ani tym bardziej wobec Chin, nie można mieć złudzeń i oczekiwań co do wolności słowa, „The Economist” za panujący na świecie klimat sprzyjający cenzurze i represjom obwinia Stany Zjednoczone, supermocarstwo dotychczas broniące wolności słowa. Prezydent Donald Trump znany jest z krytyki mediów. I to on – zdaniem komentatorów – nie tylko „Economista” zachęca, daje preteksty i argumenty autokratom. Ale czy można Trumpa winić, gdy amerykańskie media liberalne/lewicowe go po prostu nienawidzą i okazują to na każdym kroku. Jest tylko człowiekiem.

 

 

Są pretensje do polityka, który próbuje się bronić, gdy jest, jego zdaniem, nieprawdziwie i niesprawiedliwie traktowany przez media, ale nie ma do mediów, które w sposób widoczny jak na dłoni są nieobiektywne politycznie. W „fighterskim” zapale ten i ów dziennikarz się trochę zapomniał.

 

Przypominanie mu o tym, że odszedł od bezstronności, to nie hejt i atak na wolność słowa, ale tak właśnie najczęściej jest odbierane. A przecież to nie od polityka oczekuje się politycznej neutralności (byłoby to nawet absurdalne), lecz właśnie od dziennikarza, przynajmniej w swoistym idealistycznym rozumieniu roli tego zawodu.

 

Klimatowi dla wolności słowa nie sprzyjają również nastroje w pokoleniu „płatków śniegu”, o których pisałem niedawno. Dla nich „hejtem” i „mową nienawiści” jest czasem w ogóle posiadanie odmiennego zdania. Czy liberalni dziennikarze walczą z „kulturą oburzenia”, skłonną do represjonowania osób mówiących mniej wygodne rzeczy? Nie bardzo, choć cytowany przeze mnie „The Economist” umie na to zwrócić uwagę.

 

Broni na przykład prawniczki i działaczki Heather Lynn Mac Donald, która publicznie głosi, że protesty „Black Lives Matter” skłoniły policję do wycofania się z dzielnic o wysokiej przestępczości, a to doprowadziło do gwałtownego wzrostu liczby zabójstw w okolicach zamieszkałych przez czarnoskórych. Choć jej twierdzenia są poparte twardymi danymi, musiała niedawno zostać ewakuowana z Claremont McKenna College w Kalifornii samochodem policyjnym. Wściekli protestujący twierdzili, że udzielenie jej głosu było aktem „przemocy”, który odmawiał „czarnym ludziom prawo do istnienia”. Z pewnością zabójcy w niebezpiecznych dzielnicach szanują prawo do istnienia tych ludzi.

 

Wielu radykałów twierdzi, że słowa są „przemocą”, jeśli oczerniają grupy znajdujące się w (ich zdaniem) niekorzystnej sytuacji. Niektórzy dodają, że każdy, kto pozwala wyrażać takie „obraźliwe” poglądy, aprobuje te poglądy. Prowadzi to do absurdalnych konfliktów i konfrontacji. Niedawno np. w Reed College w Portland, w stanie Oregon, została okrzyczana „antyczarną” lesbijska wykładowczyni Lucia Martinez Valdivia, za to, że cytowała Safonę, „białą poetkę”. „Faszystą” można być obecnie na amerykańskim kampusie nazwanym za cokolwiek. Nic dziwnego, że większość ludzi niechętnie wyraża swoje poglądy, a to co naprawdę myśli, zachowuje dla siebie, czyli wolność słowa jest dławiona, niczym w komunie, gdy poza zaufanym gronem pewnych rzeczy bezpieczniej było nie mówić.

 

„Transfobiczne” feministki

 

W USA najniebezpieczniejszymi minami są kwestie rasowe. W Wielkiej Brytanii lepiej z kolei nie odzywać się na temat transseksualizmu. Nie tak dawno rada Miasta Leeds zabroniła Woman’s Place uk, grupie feministek, organizacji spotkania, ponieważ działacze organizacji rozmytych płciowo oskarżyli kobiety o „transfobię”, jedną z najstraszliwszych form „mowy nienawiści” i „hejtu” jaką tylko niewolnicy poprawności politycznej mogą sobie wyobrazić. Feministki zgodnie ze zdrowym rozsądkiem nie uważają, że samo powiedzenie „jestem kobietą”, czyni biologicznego mężczyznę kobietą i daje mu np. prawo wstępu do miejsc przeznaczonych tylko dla kobiet, takich jak przebieralnie i schroniska ofiar gwałtów.

 

W krajach takich jak Wielka Brytania z „hejtem”, czyli niedostatecznie entuzjastycznymi wypowiedziami na temat przedstawicieli środowiska LGBTQ, walczy się już prawie tak samo surowo jak w Afryce – wkraczają organy państwa. Chyba, że jest się Martiną Navrátilovą, wtedy kończy się na kampanii hej… przepraszam, ta strona nie „hejtuje”, ona „wyraża uzasadnione oburzenie”.

 

Niemal niemożliwe jest przeprowadzenie swobodnej debaty. Nigdy czegoś takiego nie widziałam”, komentuje Ruth Serwotka, współzałożycielka Woman’s Place uk. Jej organizacja zwołuje spotkania z zaledwie kilkugodzinnym wyprzedzeniem, aby unikać agresji ze strony LGBTQ. Feministki, które kwestionują „samoidentyfikację płci” narażają się na groźby gwałtu lub śmierci. Niektóre były ofiarami zorganizowanych kampanii mających na celu wyrzucenie ich z pracy, pozbawienie dostępu do Twittera lub aresztowanie. W marcu, na przykład, Caroline Farrow, katolicka dziennikarka, została przesłuchana przez brytyjską policję po tym, jak ktoś skarżył się, że użyła złego zaimka do opisania transseksualnej dziewczyny. Inna feministka, 60-letnia Maria MacLachlan, została pobita przez transseksualną aktywistkę w Speakers’ Corner w Londynie, miejscu, które symbolizuje wolność słowa.

 

Jak rozbroić fightera?

 

Jak widać w miarę zaostrzania się walki z „hejtem” i „mową nienawiści” w niektórych krajach zachodnich ludziom, którzy zrazu śmiali się z szaleństw poprawności politycznej, uśmiech stygnie na ustach. Wielkiej Brytanii i kilku innym krajom nie jest wcale daleko do krajów, w których przepisy zakazujące „mowy nienawiści” stały się elastycznym narzędziem kryminalizacji dysydentów.

 

 

W marcu władze Kazachstanu aresztowały Serikzhana Bilasha za „podżeganie do nienawiści etnicznej”. Zatrzymany skarżył się na masowe więzienie Ujgurów w Chinach, głównego partnera gospodarczego Kazachstanu. Rząd Ruandy interpretuje prawie każdą krytykę pod swoim adresem jako nawoływanie do kolejnego ludobójstwa. Nowe przepisy „antyhejterskie” w Indiach mogą zablokować jakąkolwiek dyskusję w Internecie, zważywszy na złożoną strukturę tamtejszego społeczeństwa.

 

I także dlatego, niechętnie słucham wszelkich nawoływań do „ukrócenia hejtu” w Internecie. Wiem, że zawsze dotrzemy do pytania – kto ma ustalać, co jest a co nie jest ową „mową nienawiści”. I niestety, zbyt często słyszę coś w tym stylu: „my tylko słusznie, krytykujemy, oni hejtują”. Każdy myślący człowiek, obserwując te spory, dojdzie do wniosku, że może najlepiej dla wolności i demokracji będzie, jeśli utrzymany zostanie pluralizm i względna równowaga hejtu.

 

Co nie znaczy, że należy tego rodzaju działania pochwalać, lekceważyć i zbywać milczeniem. Przeciwnie, media powinny o tym pisać i pokazywać jak najszerzej techniki stosowane przez oddziały sieciowych „żołnierzy”. To właśnie w ten sposób się ich rozbraja. Zdemaskowani stają się bardziej śmieszni niż groźni. Ostatecznie chodziłoby o to, by wykorzystanie tych metod walki było na tyle ryzykowne wizerunkowo, że każdy kilka razy zastanowiłby się, zanim włączyłby tryb hejterski do swoich działań komunikacyjnych.

 

Mirosław Usidus