Niby drobiazg, ale nie. Część większej całości. Ważnej całości dotyczącej naszej cywilizacji i jej filaru, wolności słowa. O wolność słowa najgłośniej walczą ci, którzy chcą ją ograniczyć, albo inaczej, chcą ją czcić pod warunkiem, że poglądy wyrażane w ramach wolności słowa zgadzają się z ich poglądami, a jak się nie zgadzają, to są oczywiście językiem nienawiści, rasizmu, dyskryminacji, faszyzmu, które trzeba penalizować, a nienawistników otoczyć kordonem sanitarnym.
Kordon sanitarny może się składać i już się składa z braku dostępu do mediów dla nienawistników. Albo ze skutecznym ograniczaniem tego dostępu. Jak bardzo skuteczne było ograniczanie widzieliśmy choćby po przypadku Donalda Trumpa, któremu wielkie platformy społecznościowe odcięły możliwość komunikowania się z wyborcami, bo tak. A teraz do rzeczy.
Jeden z najbogatszych ludzi na świecie Elon Musk kupił część akcji Twittera, niecałe 10 procent. Choć stał się największym udziałowcem, to jego procenty nie pozwalają przejąć nad tt kontroli. Kontrola według Muska polegałaby na tym, że skończyłaby się nieodgadniona kontrola. Pisząc „nieodgadniona” mam na myśli pełną uznaniowość właścicieli portalu, co jest dopuszczalne, a co nie. Twitter Muska przestałby cenzurować wiele treści, które cenzuruje teraz, na przykład treści niepoprawne politycznie, oczywiście z zachowaniem prawa.
Treści bezprawne, naruszające prawo nie byłyby publikowane albo byłyby zdejmowane. Musk chce jednak czegoś rewolucyjnego: udostępnienia kodu moderacyjnego, żeby każdy mógł sprawdzić na jakiej zasadzie pewne treści są dopuszczalne, a jakie nie. To oznaczałoby dyskusje na temat tego algorytmu i pewnie stałą, albo okresową modyfikacje tegoż w ramach otwartej dyskusji o wolności słowa. Napisałem to, napisałem, napisałem „otwarta dyskusja o wolności słowa”, prawdopodobnie jestem więc niegodziwcem podszyty. Bo jaka otwarta dyskusja o wolności słowa? Nie po to są elity i te elity mają pracowników za pieniądze, żeby jakimś, przepraszam, Jastrzębowskim przychodziła otwarta dyskusja o wolności słowa.
To wcale jednak nie oznacza, że wolność słowa ma być nieograniczona i dopuszczać wprowadzenie ludzi w błąd, czyli świadome i celowe okłamywanie ludzi w celu osiągnięcia ściśle określonych efektów. I tu przykład jak wolność słowa upadła na twarz, że jednak ta wolność powinna być sprawdzana, weryfikowana… Kiedy Musk ogłosił, że chętnie kupiłby resztę Twittera za 43 miliardy dolarów, w sieć, w tym w samego Twittera wpuszczono filmik z amerykańskiej stacji MSNBC, na którym Mika Brzeziński (siostra obecnego ambasadora USA w Polsce i córka Zbigniewa Brzezińskiego) miała powiedzieć w związku z próbą przejęcia przez Muska tt: „Elon Musk próbuje kontrolować co i jak ludzie mają myśleć. To nasza praca”. Sam Musk umieścił uśmieszki pod tym wpisem na tt, ale wpis jest nieprawdziwy niestety. Brzeziński powiedziała to w 2017 roku i jej komentarz dotyczył Donalda Trumpa, nie Elona Muska. Zresztą wtedy za ten komentarz dziennikarka dostała trochę po głowie i musiała się tłumaczyć co miała na myśli mówiąc to, co powiedziała.
Ktoś może rzec, że ona teraz na pewno myśli tak samo właśnie o Musku, bo jest częścią establishmentu uwielbiającego poprawność i skrytą cenzurę. Może tak, a może nie. Wolność słowa jest wielkim darem, ale jak widać wymaga jednak odpowiedzialności. Sprawy nie są czarno-białe (jeśli w ogóle biorąc pod uwagę poprawność polityczną można jeszcze tak pisać). A na koniec niespodzianka: Musk zapowiedział, że jak przejmie tt, to rada nadzorcza, która zarabia teraz 3 miliony dolarów będzie zarabiać zero dolarów. Naprawdę jest o co walczyć.