Obalić Trumpa koronawirusem – MIROSŁAW USIDUS o mediach nakręcających panikę  

Strach jest w tej chwili wrogiem znacznie groźniejszym niż koronawirus. Tymczasem media na świecie chętnie żerują na lękach swoich odbiorców, nierzadko dla politycznych celów.

 

„Panika musi się skończyć. A media, naprawdę muszą być w jakiś sposób pociągnięte do odpowiedzialności, ponieważ krzywdzą ludzi” – powiedział w wywiadzie udzielonym 10 marca serwisowi RealClearPolitics Dr Drew Pinsky, znany w USA lekarz, współautor audycji i programów TV na tematy medyczne i zdrowotne.

 

„Ludzie są bardzo zaniepokojeni koronawirusem, mając po temu bardzo dobry powód, gdyż prawdopodobnie zamieni się on w pandemię (przyp. aut. – już się zamienił)” – mówił kilkanaście dni temu założonemu przez byłych dziennikarzy Politico serwisowi Axios profesor Uniwersytetu Waszyngtońskiego Carl Bergstrom. – „Jednak jest to jeden z pierwszych przypadków, kiedy opinia publiczna otrzymuje informacje o rozprzestrzenianiu się epidemii w czasie zbliżonym do rzeczywistego” – dodaje. I sam ten fakt sprzyja nakręcaniu atmosfery grozy.

 

Większość z nas mogłaby znaleźć lepszą, dokładniejszą wiarygodniejszą informację, gdybyśmy dali sobie chociaż dwanaście godzin na weryfikację. Niestety platformy mediów społecznościowych są napędzane przez presję na kliki i lajki w trybie natychmiastowym, co sprzyja rozprzestrzenianiu czegokolwiek, byle czego lub celowej roboty dezinformacyjnej, w tempie, którego najwredniejszy wirus biologiczny mógłby tylko pozazdrościć.

 

Naukowo zresztą przebadanym i zweryfikowanym faktem jest, że fałszywe wiadomości rozprzestrzeniają się szybciej niż prawdziwe. W renomowanym „Science” z marca 2018 r. można znaleźć publikację Sorousha Vosoughiego, Deba Roya i Sinana Arala, która aby wyjaśnić, jak rozprzestrzeniają się fałszywe informacje wykorzystali zestaw danych o kaskadach plotek na Twitterze w latach 2006-2017. Około 126 tysięcy z nich zostało rozpowszechnionych przez około 3 miliony osób. Fałszywe wiadomości docierały do większej liczby osób niż prawda; czołowy 1 proc. kaskad fałszywych wiadomości rozprzestrzeniał się między tysiąc a 100 tys. osób, podczas gdy prawda rzadko docierała do więcej niż tysiąca osób. Z badań wynikało również, że fałszywe wiadomości rozprzestrzeniały się szybciej niż prawda.

 

Infodemia

 

Zanim ogłosiła pandemię COVID-19, co stało się w ostatnich dniach, Światowa Organizacja Zdrowia już drugiego lutego określiła sytuację z koronawirusem jako „infodemię”, wyjaśniając, że ma na myśli „nadmiar informacji” w swojej masie zawierających zarówno doniesienia i dane prawdziwe jak też nieprawdziwe. Jak pisało WHO, już sama ich masa utrudnia ludziom znalezienie wiarygodnych źródeł i wiarygodnych wskazówek, gdy ich potrzebują”. Różnica pomiędzy koronawirusem a poprzednimi wybuchami epidemicznymi jest z tego punktu widzenia głównie ilościowa. Choć SARS, MERS i Zika budziły lęki i gdzieniegdzie objawy paniki, to jednak zasięg tych zjawisk był mimo wszystko ograniczony w porównaniu z obecną sytuacją epidemiczną wzmocnioną przez media społecznościowe w pełni rozkwitu.

 

O tym, że platformy social media przodują w sianiu dezinformacji i paniki dobrze wiemy. Jednak, trzeba przyznać, że zarówno Twitter jak i Facebook a także Google, do których zwróciła się WHO, podjęły działania w walce z fałszywkami na temat koronawirusa. Np. na Twitterze po kliknięciu hasztagu #koronawirus czy #coronavirus mamy informacje o wiarygodnym oficjalnym źródle informacji (w naszym przypadku Ministerstwie Zdrowia RP. Facebook kieruje do WHO. Także Google w światowej wersji kieruje do WHO a w polskiej dodaje stronę informacyjną MZ).

 

No więc giganci internetu jakoś tam (choć pewnie mogliby lepiej) stają na wysokości zadania. Przynajmniej próbują uniemożliwić fałszywym i panikarskim informacjom wpychać się na pierwszy plan. Aby znaleźć fake newsy i sianie paniki, trzeba się trochę postarać, z głównej internetowej ulicy wejść w zaułek. W świetle tego, że nie spodziewamy się po nim niczego dobrego jest tu kilka miłych niespodzianek.

 

Lanie benzyny do paleniska paniki

 

W tej sytuacji media głównego nurtu też chyba powinny wspiąć się na wyżyny swojego profesjonalizmu i dawać przykład spokoju, wiarygodności, rzetelności i wyważenia. Jak się okazuje niezupełnie i nie każdemu ich przedstawicielowi to dobrze wychodzi. Cytowana na początku wypowiedź amerykańskiego lekarza–celebryty nie wzięła się znikąd.

 

W Stanach Zjednoczonych środki masowego przekazu są często oskarżane o nakręcanie spirali strachu, która prowadzić ma do paniki na giełdzie i zapaści gospodarczej, która niejako po trupach doprowadzić ma do wymarzonej przez liberalne media przegranej Donalda Trumpa w wyborach.

 

Politico na przykład zaserwowało 9 marca „Specjalne Wydanie nt. Koronawirusa”, w którym alarmuje, że Ameryka jest „zakładnikiem koronawirusa” a reporterzy uderzyli w katastroficzne tony. Publicysta „Washington Post” Brian Klaas leje z grubej rury benzyną do buzującego paleniska paniki, określając epidemię „Czarnobylem Trumpa”, starając się utwierdzić czytelników w przekonaniu, że rząd USA nie panuje nad sytuacją, a zagłada jest nieuchronna. Paul Krugman z „New York Times” nieco skromniej dystrybuował panikę, pisząc, iż koronawirus jest „huraganem Katrina Trumpa”. Richard Haas, redaktor „Financial Times” porównał dla odmiany koronawirusa z atakiem na WTC, sugerując, że należy się spodziewać znacznie większej liczby ofiar. Giełda nie jest odporna na klimat medialny. Pikuje w dół. Może nie będzie katastrofy epidemiologicznej, ale coraz bardziej prawdopodobna wydaje się gospodarcza.

 

Od razu przy okazji wywiązała się awantura typowa dla hiperpoprawnej dziennikarskiej lewicy. Bowiem konserwatyści przypomnieli, że oryginalna nazwa wirusa to „wirus Wuhan” i rzecz zaczęła się w Chinach. „Woke” (określenie dla oszalałych w poprawności politycznej przedstawicieli medialno-rozrywkowego establishmentu, którym całkowicie zgadza się, że rycerz Lancelot był Murzynem), a zatem typowy „woke” pracownik MSNBC, David Gura, ogłosił, że mówienie „Wuhan wirusie” jest rasistowskie. Chór takich i innych straszaków jest w USA głośny i wpływowy.

 

Dyskusja zionących nienawiścią do obecnego prezydenta lewicowych dziennikarzy amerykańskich mediów głównego nurtu  na antenie MSNBC, 6 marca, była pełna owych odniesień do huraganu czy do Czarnobyla. Z wszystkich jej uczestników biła zgodnie jedna wielka nadzieja, że w USA wydarzy się gigantyczna katastrofa w związku z koronawirusem, że umrze wystarczająco dużo ludzi a gospodarka zostanie zdewastowana w wystarczającym stopniu, aby ten przebrzydły Trump przegrał wybory prezydenckie. Prowadzący dyskusję Eddie Glaude Jr nieomal wprost wyraził nadzieję, że jeśli dzieci, przyjaciele, dziadkowie Amerykanów ucierpią, to wreszcie załatwi tego pana, z którym tyle lat bezskutecznie w mediach walczyli.

 

Oczywiście można w USA wskazać też mnóstwo przykładów pozytywnych, świadczących o rzeczywistym zaangażowaniu środków masowego przekazu w misję rozpowszechniania wiarygodnych informacji i nawet swego rodzaju służbę społeczeństwu. Gazeta „Seattle Times” stworzyła specjalną stronę WWW informacyjno-poradniczą na której publikuje tego rodzaju materiały jak poradniki mycia rąk, informuje czytelników, jaki procent ludzi z koronawirusem ma gorączkę, a ilu kaszle, podaje listę rzeczy, w które ludzie powinni zostać wyposażeni, jeśli są poddani kwarantannie i publikuje wskazówki dotyczące tego, co powinni wiedzieć podróżujący tranzytem, w tym jak często autobusy są dezynfekowane a nawet – jakie jest ryzyko związane z chodzeniem na siłownię. Może rozpolitykowani żurnaliści z czołowych mediów żachną się na to, że mało ambitne, ale w moich oczach to „Seattle Times” wygrywa.

 

„Jesteśmy w doskonałym kontakcie z naszymi czytelnikami” –  powiedziała Lynn Jacobson, zastępca redaktora naczelnego „Seattle Times” w serwisie internetowym „Times Union”. „Jeździmy z nimi autobusami. Chodzimy z nimi do pracy. Wiemy, co oni chcą wiedzieć”. Zgaduję, że czytelnicy w autobusach nie dyskutują z dziennikarzami o szansach obalenia Trumpa za pomocą koronawirusa.

 

Associated Press poleciła swoim reporterom, aby we wszystkich przygotowywanych materiałach umieszczali dane o koronawirusie o charakterze „dyżurnym”. Czytelnicy są więc nieustannie informowani, że u większości osób wirus wywołuje jedynie łagodne lub umiarkowane objawy, takie jak gorączka i kaszel, jedynie u osób starszych i osób z dodatkowymi problemami zdrowotnymi mogą pojawić się poważniejsze objawy i zagrożenie. Mała rzecz i zdawałaby się nudna, ale o ile bardziej pożyteczna niż obrazy pustych półek w sklepach, które wzbudzają w odbiorcach impuls, by jeszcze bardziej je opróżniać.

 

Grypa zabija sto razy więcej ludzi, ale to stary news

 

Obecna epidemia jest znacznie bardziej widoczna w mediach niż poprzednie, choćby Ebola. Z niedawnego badania „Time Magazine” wynika, że w anglojęzycznych gazetach drukowanych ukazało się 23 razy więcej artykułów na temat epidemii koronawirusa w pierwszym miesiącu w porównaniu z tym samym okresem w przypadku epidemii Ebola w 2018 roku.

 

Od 12 stycznia, kiedy ruszyły pierwsze doniesienia o nowej, jeszcze stosunkowo tajemniczej, chorobie, do 13 lutego 2020 r. Karin Wahl-Jorgensen z „The Conversation” śledziła doniesienia w największych anglojęzycznych gazetach na całym świecie, korzystając z bazy danych LexisNexis UK. Zakres jej badań to prawie 100 wysokonakładowych gazet z całego świata, które łącznie opublikowały 9 387 materiałów związanych tematycznie z epidemią. Skrupulatnie wyliczyła, że 1066 artykułów zawiera słowo „strach” lub terminy powiązane, pokrewne i pochodne. Badaczka wskazuje też na przykłady innego rodzaju. Na przykład w 50 artykułach używano sformułowania „zabójczy wirus”.

 

Wahl-Jorgensen jako typowy dla stylu pisania, generującego lęki, podaje przykład reportażu z Wuhan w brytyjskim „The Telegraph”, szeroko udostępnianego po publikacji na portalach społecznościowych. Czytelnik był w tym materiale epatowany obrazami pacjentów omdlewających na ulicy, setek przerażonych obywateli, tłumy w wąskich korytarzach szpitalnych, lekarzy krzyczących w udręce i desperacji.

 

A „The Telegraph” to wciąż gazeta z półki nieco wyższej. W brytyjskich tabloidach, takich jak „The Sun” i „The Daily Mail” nakręcanie spirali strachu to chleb powszedni. Na przykład, „Sun” na swoim blogu poświęconym koronawirusowi rutynowo określa COVID-19 jako „śmiertelną chorobę”.

 

Niestety media niewiele uczą się z epidemii na epidemię, frymarczenie lękami uważając wciąż za dokonały wehikuł sprzedażowy. Badania przeprowadzone przez historyka Patricka Wallisa i lingwistkę Brigitte Nerlich wykazały, że dominującą metaforą na opisanie SARS było odmienianie jego charakteru „zabójca” przez wszystkie przypadki. Pod tym samym kątem badacze mediów Peter Vasterman i Nel Ruigrok zbadali relacje z epidemii H1N1 w Holandii i orzekli, że jest były one naznaczone alarmistycznym tonem.

 

Czy ktoś potrafi wskazać publikacje określające jako „zabójczą”, grypę, która, według danych WHO zabija na świecie co roku 300 do 600 tysięcy ludzi? Chyba będzie trudno. Media, które  zaczęłyby publikować panikarskie filmiki pokazujące ludzi słabnących na ulicy z powodu grypy, uznano by za histeryczne. Gdyby jakiś komentator zaczął rozwodzić się nad wpływem grypy na wynik wyborów, uznano by go za szalonego.

 

A może po prostu nie byłoby takiego efektu biznesowego. Zwykła grypa to „stary news”, nie sprzedaje się. Nie to co pachnący świeżością koronawirus, którym można zainteresować i postraszyć publikę znacznie skuteczniej.

 

„Jedyną rzeczą, której naprawdę musimy się obawiać, jest sam strach” – powiedział były prezydent Stanów Zjednoczonych Franklin D. Roosevelt. Dobrze byłoby, gdyby wszyscy zastanowili się nad tymi słowami i starali się zrozumieć je jak najlepiej. Bo to strach jest w tej chwili wrogiem znacznie groźniejszym niż ta mała grudka kwasów nukleinowych ze śmiesznymi wypustkami. A kto strach świadomie sprzedaje, jest o niebo groźniejszy niż wszystkie te kaszlące i zasmarkane osoby na które dziś podejrzliwie patrzymy w miejscach publicznych.

 

Mirosław Usidus