Od autorytetu do utopii – ŁUKASZ WARZECHA o 30 latach „Gazety Wyborczej”

„Gazeta Wyborcza” jest dziś już tylko cieniem siebie samej sprzed lat. Z roli najwyższego autorytetu, strącającego z piedestałów i na nie wynoszącego, została zredukowana do roli jednej z wielu gazet, ze spadającą sprzedażą, zbiorowymi zwolnieniami i coraz mniejszą mocą sprawczą. 30 lat jej istnienia to historia najpierw sukcesu bardziej politycznego niż medialnego, a potem – stopniowego gaśnięcia.

 

„GW” od samego początku miała ambicje kreowania polityki. Zgoda, że takie ambicje ma wiele mediów, również tych powiązanych z, umownie mówiąc, prawą stroną, ale „GW” była pod tym względem jednak wyjątkowo dobrze ustawiona. Przecież nawet jej redaktor naczelny – dziś już raczej żywy posąg niż faktyczny szef pisma – był przez trzy lata posłem na Sejm, jednocześnie kierując gazetą.

 

Dla mnie „GW” wiąże się z kilkoma bardziej prywatnymi wspomnieniami. Pamiętam na przykład, jak w czasach, gdy pracowałem w nieistniejącym już „Życiu”, „Wyborcza” zabawiała się robieniem antysemitów z ludzi dla niej niewygodnych. Dziś w zasadzie robi to samo, ale siła jej oddziaływania jest bez porównania mniejsza. W tamtym okresie „Życie” wzięło w obronę prof. Ryszarda Legutkę, który w taki właśnie sposób został potraktowany. Inna podobna historia to tragiczny los dr. Dariusza Ratajczaka, którego w 1999 roku oskarżono o kłamstwo oświęcimskie na podstawie wprowadzonego zaledwie rok wcześniej, krępującego zresztą wolność słowa, złego i zbędnego przepisu. Postępowanie wobec niego sąd umorzył ostatecznie trzy lata później, ale historyk został skutecznie zaszczuty właśnie przez „GW”. I to w białych rękawiczkach, bo wprawdzie w „GW” pisano, że wsadzać do więzienia za „nawet najobrzydliwsze” poglądy się nie powinno, ale zarazem wytrwale przypominano o oskarżeniach wobec Ratajczaka. Można zakładać, że to za sprawą jej publikacji naukowiec nie był w stanie znaleźć pracy. W 2010 roku znaleziono go martwego w jego własnym aucie na parkingu przed centrum handlowym.

 

Szczególnie dobrze zapadła mi w pamięć histeria „Wyborczej”, wywołana pojawieniem się na rynku dziennika „Fakt”, w którym miałem szczęście pracować od początku przez dekadę. Gdy drugi polski tabloid ruszał w 2003 roku, od pierwszego dnia był agresywnie atakowany przez redakcję z Czerskiej. Gdy uruchomiono w nim najpierw dodatek „Europa”, a potem regularny dział opinii, w którym pojawiały się wywiady z najważniejszymi polskimi i zagranicznymi intelektualistami oraz politykami – ataki się wzmogły. Nigdy nie pojawiały się w nich odniesienia do tej właśnie części gazety, zawsze natomiast była ona przedstawiana jako głupawe pisemko dla prymitywów. Motywacja była oczywista: „GW” od momentu wejścia na rynek potężnego gracza wiedziała, że oto pojawiła się konkurencja do rządu dusz, której nie da się łatwo zakrzyczeć, bo wydawca jest zagraniczny i ma do dyspozycji potężne pieniądze. Pojawienie się w „Fakcie” tekstów opiniowych musiało wywołać wyjątkową wściekłość: oto tabloid, piszący o chomiku pomagającym wykryć zdradę małżeńską dzięki zamontowanej na grzbiecie kamerce, jednocześnie publikuje rozmowy lub teksty Javiera Solany, prof. Marcina Króla, Richarda Pipesa czy Valéry’ego Giscarda-d’Esating. To była po prostu obraza. W Polsce monopol na sięganie po takie nazwiska i mówienie ludziom, jak mają myśleć, miała mieć Czerska.

 

Z czasem „GW” musiała się pogodzić z istnieniem realnej konkurencji. Dziś jej publicystyka jest w większości słaba i przewidywalna, pisana na jedno skrajnie lewicowe kopyto. Znacznie ciekawsze pod tym względem są właściwie wszystkie inne gazety, niezamykające się we własnym kręgu: od „Rzeczpospolitej”, poprzez „Polskę Times” i „Dziennik Gazetę Prawną”, na „Super Expressie” i „Fakcie” (gdzie nowa naczelna przywróciła dział opinii) skończywszy. Dramatycznie osłabła siła politycznego rażenia, co pokazał uśpiony już chyba cykl o przygodach pana BirgfellneraJarosławem Kaczyńskim. „Wyborcza” nie jest już nawet w stanie wykreować skutecznie politycznego lidera (vide najpierw Ryszard Petru, teraz Robert Biedroń). Nie jest też w stanie rozstawiać opozycji zgodnie ze swoim życzeniem. Ataki i zaczepki wobec Grzegorza Schetyny w najmniejszym stopniu nie zmieniły jego sytuacji.

 

Na Facebooku popularne są profile, których nazwy brzmią podobnie: robię coś dla beki. Można by spokojnie założyć profil „czytam »Wyborczą« dla beki”. Bo zwykle już tylko do tego się nadaje. Niepowtarzalne są podniosłe elukubracje Jarosława Kurskiego, głoszącego schyłek demokracji i ostrzegającego przed nadchodzącym faszyzmem. Wejrzenie w inną rzeczywistość oferuje „Gazeta Stołeczna”, w której stężenie schematów, budowanych wokół karykaturalnego wręcz spojrzenia na potrzeby „młodych, wykształconych, z dużych ośrodków”, przyprawia o zawrót głowy. „Stołeczna” to w pewnym stopniu utopia, pokazująca, jakiego świata chcieliby dziennikarze „dużej” „Wyborczej”. Jest tam więc wiele o tym, jak bohaterscy ateiści walczą z kościelną opresją, jak źli blachosmrodziarze zawłaszczają miasto i o tym, jak radośni zmiennoseksualni single bawią się przy sojowym latte w hipsterskich lokalach. Ktoś kiedyś powinien napisać dłuższą pracę na temat świata, przedstawianego w „Stołecznej”.

 

Nie życzę jednak, odmiennie niż wielu moich kolegów, „Gazecie Wyborczej”, żeby zniknęła z rynku, choć z mojego punktu widzenia zrobiła wiele złego. Pracują tam wciąż publicyści, z którymi można toczyć normalną dyskusję i którzy nie mają w zwyczaju zaczynać od delegitymizacji drugiej strony. Wciąż jakoś obecny jest „symetrysta” Grzegorz Sroczyński, jest niepoprawny liberał Witold Gadomski, jest stonowany Roman Imielski (wielokrotny gość mojego programu publicystycznego w Polskim Radiu 24), są dziennikarze, dostarczający rzeczowej informacji, jak Andrzej Kublik, specjalizujący się w kwestiach gospodarczych, głównie energetycznych, czy Justyna Suchecka, zajmująca się edukacją. Jest wreszcie Dominika Wielowieyska, której kiedyś spłatałem złośliwego figla w TOK FM, trollując prowadzony przez nią program, a która wydaje się jednak zachowywać jakąś wewnętrzną intelektualną uczciwość – jakkolwiek mocno bym się z nią nie zgadzał.

 

Czy Polska bez „GW” byłaby lepsza? Być może kiedyś, gdy gazeta Michnika rządziła niepodzielnie, odpowiedziałbym twierdząco. Ale bez dzisiejszej „Wyborczej”, sprowadzonej do roli po prostu jednej z wielu gazet – już niekoniecznie. Po prostu jej zniknięcie dzisiaj niczego by specjalnie nie poprawiło. Ot, pewna grupa z lekka oderwanych od rzeczywistości umysłowych potomków Unii Demokratycznej oraz młodych wykorzenionych lewicowców straciłaby swój organ. Nie warto zresztą – tak sądzę – życzyć upadku żadnemu medium. Im jest ich więcej, tym lepiej dla debaty, mimo wszystko.

 

Nie napiszę jednak „Gazecie Wyborczej”, że życzę jej kolejnych 30 lat, bo nie chcę być hipokrytą. Napiszę: skoro już jesteście tyle lat, to bądźcie sobie dalej; bylebyście nigdy nie odzyskali pozycji, jaką mieliście przez pierwsze dwie dekady waszego istnienia.

Łukasz Warzecha