Ogłoś i niech się dzieje co chce – WOJCIECH POKORA o sile emocji w dziennikarskim przekazie

Wyobraźnia ważniejsza od wiedzy – zwykł mawiać Albert Einstein. I miał w tym sporo racji, bo zdobywając wiedzę, którą posiedli inni, będziemy poruszać się w schematach przez nich stworzonych. Nie stworzymy własnych. Zatem wyobraźnia – tak, ale nikt nie odmówi Einsteinowi także wiedzy.

 

Wyobraźnia więc w teorii Einsteina nie zastępuje wiedzy, a ma ją jedynie wspomóc i uzupełnić. Musi być zachowana równowaga. W reklamie od lat funkcjonuje podobna do Einsteinowej zasada, mianowicie – emocje ważniejsze od informacji. Już dawno odkryto, że produkty lepiej się sprzedają gdy reklama gra na emocjach klientów, a nie na ich intelekcie. Mało treści, dużo emocji i jest spora szansa na zwiększenie sprzedaży. I tu już nie działa niestety zasada równowagi. Śledząc niektóre kampanie reklamowe wręcz mam wrażenie, że intelekt jest ostatnim do czego twórcy chcieliby się odwołać. I mają do tego prawo, tak targetują swoich klientów i tak do nich przemawiają. Problem pojawia się wówczas, gdy podobną zasadę przyjmują media.

 

Wywołanie emocji, podniesie sprzedaż

 

Irena Tetelowska, prowadząc swoje badania prasoznawcze, przeanalizowała w latach 50. prace PulitzeraHearsta. Opisała wówczas zasadę działania emocji w „prasie sensacyjnej”. Autorka zauważyła, że wiadomości sensacyjne „angażują nie tylko prostą ciekawość czytelnika, lecz – i to może przede wszystkim – najróżniejsze emocje: lęku, gniewu, ambicji, niepokoju istnienia, niezaspokojonych dążeń, popędu płciowego, elementów sadyzmu”. Ponadto Tetelowska zwróciła uwagę na fakt istnienia dwóch wersji sensacji prasowej – naturalnej i tworzonej. Naturalna to taka, która odnosi się do wydarzeń, które same w sobie budzą emocje i nie potrzeba im żadnych dodatkowych zabiegów dziennikarskich. Tworzone, jak można się domyślać, to te, które dzięki umiejętnemu zaprezentowaniu zaczynają wywoływać emocje.

 

Mistrzem w tej drugiej formule był wspomniany William R. Hearst. Twierdził on, że „czytelnik jest zainteresowany przede wszystkim wydarzeniami, które zawierają elementy jego własnej, prymitywnej natury. Należą do nich: 1) Czynnik samozachowawczy; 2) Miłość i rozmnażanie się; 3) Żądza i ambicja”. Dlatego najlepiej sprzedają się historie o morderstwach, wypadkach, o zdrowiu, żywieniu, seksie, miłości, skandale towarzyskie i o wszelkiego rodzaju uzależnieniach. Wiedział to już przed Hearstem James Gordon Bennett, który ukuł maksymę: „Ogłoś i niech się dzieje, co chce”. Dziś znany jest jako prekursor dziennikarstwa śledczego, jako jeden z pierwszych zaczął prześwietlać i opisywać polityków oraz ich życie prywatne. Polityka sama w sobie jest nudna, ale polityka z tłem w postaci życia polityków i ich słabości sprzedaje się doskonale. Budzi bowiem emocje. Tak narodziła się prasa bulwarowa, która przede wszystkim operuje emocjami w odróżnieniu od prasy opiniotwórczej, która ma wpływać na intelekt.

 

Manipulacja emocjami

 

Słowem roku 2015 wg Oxford Dictionary zostało „słowo” – „xD”. Tak! Należy o tym pamiętać za każdym razem, gdy zaczynamy kolejną debatę na temat stanu mediów. Nie tylko w Polsce. Gdy emotikon stał się słowem roku popularnego słownika, uzmysłowił wszystkim, że znaczenia nie ma już liczba znaków (magiczny wyznacznik powagi wielu prac naukowych i tekstów dziennikarskich), ale emocje zawarte w jak najmniejszej ich liczbie. Nie bez przyczyny popularne portale podają w nagłówku czas w jakim można przeczytać zamieszczony tekst. Czytelnicy nie chcą się trudzić. Chcą mieć świadomość, że są poinformowani, ale nie muszą zgłębiać treści. Dlatego niosący za sobą emocje obrazek, czy też ciąg znaków w sposób umowny wyrażający np. radość, może z powodzeniem zastąpić nie jeden komentarz ekspercki. Bo wyraża emocje autora, które trafiają w emocje odbiorcy i doskonale wpisują się w jego nastroje. Nie dziwi więc, że za słowo kolejnego roku, czyli 2016, Oxford Dictionary uznał „post-prawdę”. A czym jest „post-prawda” jeśli nie rozwinięciem tego, co oddawał emotikon? Słowo 2016 roku opisuje (zgodnie ze słownikową definicją) okoliczności, w których fakty nie mają znaczenia w kształtowaniu opinii publicznej, bowiem zastępuje je odwoływanie się do emocji i osobistych przekonań. Co może niepokoić to fakt, że możemy z czystym sumieniem tą definicją opisać nie zjawisko „post-prawdy”, a coraz częściej media w ogóle. Nasza debata publiczna, której „poligonem”, chyba nie „salonem”, stają się media, bazuje coraz częściej na emocjach. Gdyby było inaczej, każdy dziennikarz zapraszający do studia polityka rozmawiałaby z nim o realnych działaniach i punktach programowych i gwarantuję, że ugrupowanie bez własnego programu w takich warunkach nie osiągnęłoby progu wyborczego. Dziś jest inaczej, można nie mieć merytorycznie nic do przekazania, a bazując jedynie na emocjach budować poparcie społeczne dla swoich działań. Mało tego – na emocjach można oprzeć sens funkcjonowania w polityce, czego wyrazem był chociażby „Ruch Palikota”.

 

Można też na emocjach budować linię redakcyjną. Tu przykładów mamy aż nadto. Wystarczy zacząć od przeglądu okładek popularnych tygodników, które prześcigają się w wymyślaniu przyciągających uwagę, ale i kształtujących opinię, rysunkach czy fotomontażach, poprzez krzykliwe nagłówki, często nie oddające zupełnie treści artykułów, które zapowiadają, po dodatki w postaci książek, filmów, gadżetów, czy też naklejek. One nie tylko napędzają sprzedaż, ale są elementem wojny na emocje. I tak rozumiem głośną w ostatnich dniach naklejkę „Strefa wolna od LGBT”, czy też w drugiej wersji „Strefa wolna od ideologii LGBT”. Nie mnie oceniać, czy to dobry chwyt marketingowy i czy buduje prestiż tytułu, który ją dodaje do swojego nakładu, ale sytuuję ją mniej więcej tam, gdzie jeden z dodatków popularnego dziennika, którym była „Ewangelia Judasza”. Wypuszczenie tego typu dodatku, wraz z towarzyszącym temu szumem medialnym, ma na celu w sposób symboliczny określenie profilu ideologicznego wydawcy. I wzbudzić emocje rzecz jasna. Te dodatki to takie emotikony – opisują emocje wydawcy, trafiają w emocje czytelników i wpisują się w ich nastrój. Wierny czytelnik przywiązuje się do tytułu.

 

Oświadczenie CMWP SDP

 

Oświadczenie Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP dotyczące reakcji firmy Empik na zapowiedź wydania numeru Gazety Polskiej z naklejką „Strefa wolna od LGBT” rozpatruję w świetle powyższych faktów. Żeby dobrze zrozumieć dlaczego CMWP zareagowało w tej sprawie, należy odłożyć na chwilę emocje i przyjrzeć się faktom. Nie ma tu znaczenia, co o środowisku LGBT sądzi dyrektor Centrum czy prezes SDP i sugerowanie, że Stowarzyszenie opowiada się w sporze ideologicznym po jednej ze stron jest nieuczciwe. Spory światopoglądowe nie są kategorią, którą zajmuje się, a przede wszystkim zajmować nie może, organizacja dziennikarka i prowadzone przez nią biuro monitoringu. Znaczenie ma w tym oświadczeniu fakt, że doszło do naruszenia przepisów i zasad wolności słowa. Skoro dwa podmioty dogadują się na usługę, podpisują stosowne umowy i z tych umów się wywiązują (jeden podmiot dostarcza towar, drugi nim handluje), to jeśli umowa nie obejmuje w swoim zakresie prawa ingerencji sprzedawcy w treści nie może odmówić sprzedaży konkretnego numeru. To wykracza poza jego kompetencje. Jeśli zgodzimy się na to, że jakieś gremium nada sobie przywilej wycinania niewygodnych ich zdaniem artykułów, czy dodatków z gazet, to wrócimy szybkim krokiem do przywrócenia urzędu cenzury w naszym kraju. A tego, mam nadzieję, nikt nie chce.

 

Wojciech Pokora