Pisanie tekstów dziennikarskich o nieruchomościach dla wielu ambitnych dziennikarzy to po prostu nuda, chałtura albo „krypciocha”, co oznacza sprzeniewierzenie się zasadom niezależnego dziennikarstwa. Najczęściej teksty na ten temat są bowiem dodatkiem do bogatej sekcji ogłoszeniowej gazety. Próba rozkręcenia dziennikarstwa śledczego w tej tematyce nikomu nie jest na rękę: ani inwestorom i deweloperom, bo to oni mają najwięcej za uszami, ani klientom, bo kupując dom czy mieszkanie od razu myślą o jego sprzedaży, więc zły PR oznacza spadek ceny, ani tym bardziej wydawcom, bo każdy inwestor to potencjalny reklamodawca.
Dlatego nie łudźmy się, nikt nie napisze tekstu o śmierdzącej kanalizacji i słabych filtrach w klimatyzacji w luksusowym apartamentowcu. Co najwyżej jakiś bloger, który przypadkiem odkryje mankamenty budowli lub fachowiec, który za długo czekał na zapłatę za wykonane prace budowlane coś wywali anonimowo na forum internetowym. Co w takim razie napisze profesjonalny dziennikarz?
Opisze lokalizację, inwestora, architekta i ceny. W przypadku każdej inwestycji lokalizacja to rzecz najważniejsza. Dociekliwa osoba sprawdzi dostępność miejsc parkingowych, wyjazd i dojazd w godzinach szczytu, a także bezpośrednie sąsiedztwo.
Informacja o inwestorze to już typowo ekonomiczna część tekstu, bo trzeba zweryfikować jego wiarygodność finansową i prawną, by upewnić się, czy inwestycja może zostać zrealizowana w zapowiadanym terminie (ostatnio coraz częściej tak jest, ale kiedyś normą były raczej wielomiesięczne opóźnienia). W części ekonomicznej należałoby się też pochylić nad opłacalnością zakupu nieruchomości w celach inwestycyjnych – np. jaki zwrot z zainwestowanej kwoty nabywca może uzyskać z wynajmu przez kolejne 10 lat, albo dotrzeć do kalkulacji inwestora, który nie buduje na sprzedaż, ale sam zamierza zarabiać na wynajmie.
Dobra szkoła pisania w taki sposób o nieruchomościach, by drżały światowe giełdy, to „Financial Times”. Informacja o stanie posiadania IKEA, jednej z największych firm robiących nie mniejsze interesy na rynku nieruchomości, co na samodzielnie składanych meblach, interesuje inwestorów na całym świecie, bo firma działa globalnie. A tylko w podnajmowanych obiektach handlowych IKEA ma aktywa warte niemal 10 mld euro. W dodatku planuje powiększyć ten stan posiadania o 50% w ciągu najbliższych kilku lat, budując bardziej luksusowe centra handlowe i mieszkania inspirowane stylem IKEA w największych miastach świata. Tylko czy kogoś w Polsce to interesuje poza tymi, co sami wynajmują sklepy od IKEA (dokładnie od Ingka Centers). A przecież ten rodzaj edukacji jest czytelnikom bardzo potrzebny. W końcu każdy z grubsza wie, że zawsze opłaca się kupić mieszkanie na wynajem, ale mało kto wie, co to yield czy ROI, a ci co wiedzą, zarabiają na nieruchomościach miliony.
Przed architektem nie na klęczkach
Nie ma pisania o nieruchomościach bez efektowych zdjęć czy wizualizacji. To oznacza wchodzenia na nowy wysoce specjalistyczny teren zdominowany przez architektów. I tu zaczynają się schody. Wybitni architekci, którzy zaznaczyli w Polsce swoją obecność, sir Norman Foster, Daniel Libeskind, Czesław Bielecki czy wielka czwórka ukrywająca się pod bardziej znaną niż ich nazwiska nazwą JEMS Architekci to tytani intelektu o wszechstronnych zainteresowaniach sztuką, literaturą, muzyką czy życiem społecznym. Próba „odpytania” ich tylko na temat konkretnej inwestycji, w dodatku z pozycji klęczącej przed wielkim twórcą, skończy się tak, że dziennikarzowi wcisną, co zechcą, czasem dla jaj, a czasem na serio wygłaszając rodzaj „artystycznego manifestu”.
Nie będę pisać, jak rozmawiać z architektami. Może lepiej z nimi nie rozmawiać? Po prostu pokazać, co wymyślili na początku, a co potem inwestor zrobił z ich projektem próbując wycisnąć z doskonale przemyślanego założenia więcej powierzchni użytkowej. Nie znam przypadku, by kiedykolwiek inwestor ulepszył pierwotne dzieło architekta. Przy okazji można poświęcić kilka słów technologii, bo w budownictwie co chwilę jest mnóstwo przełomowych wynalazków, którymi interesują się czytelnicy.
Pokazując natomiast piękną architekturę dziennikarz czy redaktor gazety musi pamiętać o jej autorze, architekcie, a dokładnie o jego prawach autorskich. Z „Muratora” pamiętam zmagania naczelnej tego doskonałego przewodnika dla remontujących, budujących domy i mieszkania, by ustalić autorstwo rezydencji pięknie sfotografowanej na okładkę wydania. Nie chodziło o autora zdjęcia, ale właśnie o architekta. Zgodę właściciela obiektu na publikację miał zwykle w ręku autor zdjęcia, ale o nazwisku architekta często nie pamiętał sam inwestor, uważając (często niestety słusznie), że to on jest autorem większości pomysłów.
Magia milionów dolarów
I najważniejsza część artykułu o nieruchomościach – ceny. Miliony, których nie mamy, których zwykle nie ma też inwestor (ale ma jego bank), ale które sprawiają, że artykuł się czyta (albo klika). Nawet wywołuje silne emocje. Ceny powinny być bliskie nabywcy, a więc będą to ceny metra kwadratowego powierzchni mieszkalnej na sprzedaż, albo miesięczny koszt wynajmu biura czy hali. Oczywiście nigdy nie są to ceny prawdziwe. Te „transakcyjne” sprawny dziennikarz-analityk wydobędzie z biur obrotu nieruchomościami. Jednak te podawane publicznie ceny przyciągają uwagę, rozbudzają wyobraźnię, jak świat długi i szeroki. Stąd czytelników zainteresuje informacja, że metr kwadratowy mieszkania w budynku Złota 44 (zaprojektowanym przez nowojorskie studio Daniela Libeskinda) to 46 tys. zł, a 240-metrowy apartament ktoś tam właśnie kupił za 11 mln zł. Nie mniejsze emocje wywołuje u amerykańskiego czytelnika (może też chińskiego?) news o zakupie tysiącmetrowego apartamentu w Nowym Jorku przez jednego ze stu najbogatszych Chińczyków za 67 mln dolarów.
Czemu te abstrakcyjne ceny grzeją czytelników? Bo do działu nieruchomości w gazecie zaglądają ci, którzy mają w kieszeni odłożone przynajmniej sto tysięcy złotych, co czyni ich prawdziwymi krezusami w porównaniu do tych, którzy nie mają nawet zdolności kredytowej. Bogaci czytelnicy działu nieruchomości w gazecie chętnie kupią apartament albo nawet penthouse w rezydencji o romantycznie brzmiącej nazwie, w ekologicznej, szybko rozwijającej się dzielnicy, w tętniącej życiem stolicy państwa lub regionu. Całość – powiedzmy – za 210 tys. zł na kredyt. Czyli będzie to skromna kawalerka na zadupiu w nowopowstającym ciasno zabudowanym osiedlu, bez komunikacji miejskiej, bez infrastruktury, bo sklepy i przedszkola powstaną tam dopiero za kilka lat. Tak jednak napiszą o nieruchomościach tylko te gazety, w których nie ma reklam deweloperów.
Ewa Barlik