Jakimi kanałami powinna komunikować się z mieszkańcami władza samorządowa? Czy jest sens, aby rozwijała swoje „koncerny medialne”? Czy prawdziwe jest stwierdzenie, iż na rynku prasy lokalnej istnieje dychotomia: ubezwłasnowolnione gazety samorządowe kontra prywatne ostoje niezależności dziennikarskiej?
Przeciwnikiem wydawania prasy przez samorządy jest m.in. rzecznik praw obywatelskich Adam Bodnar, który w 2018 roku, w piśmie do ministra kultury i dziedzictwa narodowego, stwierdził, że taka działalność wydawnicza samorządów stanowi zagrożenie dla wolności słowa i że powinny one wydawać jedynie biuletyny informacyjne. Gazety samorządowe, zdaniem rzecznika, nie wypełniają podstawowej funkcji prasy, jaką jest kontrola władzy. Jednak w kwietniu ub.r. spadł z porządku obrad Sejmu projekt nowelizacji prawa prasowego autorstwa posłów Kukiz’15, mający na celu wprowadzenie zakazu wydawania tytułów prasowych przez samorządy. Pozytywnie o projekcie wypowiedziała się Helsińska Fundacja Praw Człowieka, ale Komisja Ustawodawcza stwierdziła, że jest on niezgodny z Konstytucją.
Informacja czy lans
Moi rozmówcy znają medialny rynek lokalny od podszewki. Dorota Mękarska z Sanoka w swojej bogatej karierze dziennikarskiej była m.in. redaktorem naczelnym zarówno tygodnika wydawanego przez samorząd, jak i lokalnej gazety prywatnej. Wojciech Naja jest redaktorem naczelnym i wydawcą tygodnika „Reporter Gazeta”, ukazującego się w powiecie ropczycko-sędziszowskim na Podkarpaciu.
Oboje nie mają problemu z tym, by samorządy wydawały biuletyny, w których informowałyby o podjętych decyzjach, zmianach w podatkach, cenach śmieci itp. Ale – jak zauważa sanocka dziennikarka – samorządy są także wydawcami „normalnych” gazet, to znaczy szeroko informujących o różnych aspektach życia lokalnej społeczności, a przy okazji przekazujących także informacje z urzędu gminy czy starostwa. Trudno mówić o niezależności dziennikarskiej zespołów redakcyjnych tych pism, choć – jak zauważa Dorota Mękarska – „wszystko zależy od tego, czy mamy do czynienia z rozsądnym włodarzem gminy”. – Jeżeli jest rozsądny, to można wypracować consensus, który będzie zadowalał i jego, i redaktora naczelnego – przekonuje dziennikarka.
Jednak, jak sama przyznaje, to rzadkie przypadki. – Z reguły burmistrzowie, wójtowie czy starostowie nie rozumieją, że zakładając kaganiec gazecie uderzają tak naprawdę w siebie, bo czytelnicy doskonale potrafią to wyczuć. W efekcie obraca się to przeciwko nim – uważa Dorota Mękarska.
Ale chodzi nie tylko o zakładanie kagańca, czy „ręczne sterowanie”, a więc naciski, jakie treści powinny znaleźć się w gazecie, a jakie nie. Bardzo denerwującą manierą większości pism samorządowych jest to, że wójt, burmistrz czy starosta nachalnie lansują się w „swojej” gazecie, często goszcząc niemal na każdej jej stronie. To właśnie ta chęć lansu powoduje, że „zwykłe” biuletyny informacyjne nie zaspokajają ambicji włodarzy. – Kiedyś w jednej takiej gazecie naliczyłam ponad 20 zdjęć starosty – wspomina Dorota Mękarska. Dodaje, że swoje „trzy grosze” wrzucają też radni, którzy również nie chcą zaprzepaścić okazji do lansu w „swojej” gazecie.
Podobne obserwacje ma Wojciech Naja. – Wychodzę z założenia, że potrzebny jest pewien umiar – tłumaczy. – Nie da się tego wprowadzić żadną ustawą (to nawiązanie do nieudanej próby znowelizowania prawa prasowego w tej kwestii – przyp. JK). A prawda jest niestety taka, że samorządowe kanały informacyjne, które powinny służyć prostemu komunikowaniu się z mieszkańcami, służą nierzadko nachalnemu lansowaniu się różnych osób.
Redaktor naczelny i właściciel „Reportera” zaznacza, że nie chciałby przekreślać możliwości docierania samorządów do mieszkańców, zwłaszcza że żyjemy w czasach, kiedy kanały informacyjne są łatwo dostępne i trzeba z nich korzystać. – Ważne, żeby robić to z głową i rozumieć naturę instytucji, w której się pracuje – uważa Wojciech Naja. – Jeżeli jest to samorząd, to z definicji pełni on funkcję służebną wobec obywateli. Dlatego uważam, że nie jest to dobry kierunek, kiedy chce się on bawić w „koncern medialny” (oprócz gazety także np. telewizja kablowa – przyp. JK), który mozoli się nad dziennikarskimi laurkami dla burmistrza czy wójta.
Samorządowym mediom, zdaniem Nai, ciężko jest zachować niezbędny balans między tym co konieczne (np. informowanie o zmianach w zakresie podatków, cen śmieci itd.), a owym natrętnym lansem. – Źle jest, kiedy samorządowe media w co drugim materiale przedstawiają, co burmistrz wręczył, komu uścisnął rękę, kogo odwiedził itd. – uważa redaktor naczelny „Reportera”.
Dziennikarstwo czy propaganda
Wojciech Naja uważa, że członków redakcji pism (czy szerzej: mediów) samorządowych trudno nazwać dziennikarzami. Według niego są to raczej pracownicy propagandy, choć w swojej pracy stosują formy z pozoru dziennikarskie. Przywołuje przykład telewizji samorządowej: – Kłopot polega na tym, że mamy tam ogromną dysproporcję pomiędzy jakością dziennikarską materiałów, która bywa bardzo słaba, a techniczną, która jest coraz lepsza, bo gminy nie szczędzą na to środków.
Również Dorota Mękarska uważa, że pracę samorządowych „biuletynów” udających gazety trudno nazwać dziennikarstwem, a ich niski poziom bierze się stąd, że nie pracują w nich profesjonaliści, lecz osoby, które jedynie przyuczyły się do zawodu. – One nie nauczyły się dziennikarstwa z niezależnych mediów, nie wiedzą, na czym ono polega i wydaje im się, że dawanie burmistrza na 20 zdjęciach w numerze to normalna praca dziennikarska. Nie mają świadomości, że nie ma to nic wspólnego z dziennikarstwem – przekonuje.
Dziennikarka twierdzi, że pisma samorządowe mogą być często „polem do popisu” dla byłych dziennikarzy, a obecnie „propagandystów na usługach”, którzy manipulują dość perfidnie: pod płaszczykiem kontrowersyjnych pytań rzucają „koła ratunkowe” włodarzowi miasta czy gminy, by łatwo mógł się wytłumaczyć z kontrowersyjnych posunięć. A kiedy jeszcze taki „dziennikarz” pozostaje w zażyłych stosunkach z włodarzem gminy, wtedy zawsze „włącza” mu się autocenzura i trudno oczekiwać, że będzie on niezależny.
– Ja nie spotykałam się z burmistrzem na stopie towarzyskiej – podkreśla Dorota Mękarska, nawiązując do czasów, kiedy była redaktorem naczelnym tygodnika samorządowego, z którego zrobiła niezłe pismo lokalne. – Później pocztą pantoflową dotarło do mnie, że w ratuszu zarzucali mi, iż trzymałam się od nich z daleka, nie chodziłam na żadne kawki i pogaduszki.
Dziennikarka ma świadomość, popartą doświadczeniem, że gdy redaktor naczelny próbuje zachować jak największy zakres niezależności, jego przygoda z pismem samorządowym może skończyć się bardzo szybko. Poza tym na poziomie gminy niby nie ma polityki, ale wraz ze zmianą władz traci on stanowisko jako jeden z pierwszych, Lecz, jak podkreśla moja rozmówczyni, w gazetach prywatnych wcale nie jest pod tym względem lepiej; często są one wykorzystywane do promowania biznesowych i politycznych interesów właściciela.
– To nie jest tak, że gazeta samorządowa to zawsze twór kompletnie ubezwłasnowolniony, tuba propagandowa włodarza gminy (choć często tak bywa), a prywatna to wzór niezależności. Taka dychotomia jest nieprawdziwa – oburza się Dorota Mękarska. I dodaje: – Musimy sobie, czy to w mediach samorządowych, czy prywatnych, zadać pytanie, na jaki kompromis jesteśmy w stanie pójść. Nic nie warte drobnostki zdarzają się w każdej pracy, ale jeśli dotyczy to spraw kardynalnych, to trzeba zapytać, czy jestem w stanie się temu poddać? Przy obecnej kiepskiej kondycji mediów lokalnych nie ma dobrze płatnej pracy dla dziennikarzy, dlatego też czasami godzą się oni na różne świństewka, a bywa wręcz, że pseudodziennikarze sami je inicjują (np. nagonki na ludzi).
Nie potrzebuję niezależnych mediów, mam swoje
W przywołanym piśmie do ministra, rzecznik praw obywatelskich podniósł kwestię, że „uzurpowanie przez biuletyny samorządowe roli gazet wiąże się niejednokrotnie z utrudnianiem dostępu do informacji dziennikarzom prasy prywatnej”.
Wojciech Naja potwierdza istnienie takiego zjawiska: – Największe zagrożenie, jakie niejednokrotnie jako gazeta odczuwaliśmy, jest takie, że kanał informacyjny, który buduje władza samorządowa, dąży do samowystarczalności. W umysłach władz gminy pojawia się myślenie: skoro mamy swój kanał informacyjny, to nie potrzebujemy niezależnych mediów i sami będziemy decydowali o tym, o czym rozmawiamy, a zwłaszcza – jakie tematy pomijamy. A to prowadzi do ignorowania zapytań od gazet niezależnych.
Zupełnie inną strategię stosuje prezydent Rzeszowa Tadeusz Ferenc, który formalnie nie ma swoich kanałów informacyjnych, ale „uwiódł” wszystkie rzeszowskie media, które same w dużym stopniu abdykowały z funkcji kontrolnej wobec niego. – To nie jest mój teren, ale jeśli tak się stało, nie jest to winą prezydenta Rzeszowa, lecz tych mediów – uważa Wojciech Naja. – Problem polega więc tak naprawdę na tym, że to te media nie zadają właściwych pytań prezydentowi.
Inna sprawa to kwestia odpłatności za gazety samorządowe. Rzecznik praw obywatelskich w cytowanym już piśmie prezentuje pogląd, że jeżeli prasa samorządowa jest rozprowadzona bezpłatnie, to tym samym „jest pozbawiona ważnego – standardowego dla prasy prywatnej – źródła finansowania, które jest uzupełniane ze środków publicznych”. Niezależnie od powyższego, bardzo niepokojący jest, zdaniem Adama Bodnara, „udział prasy samorządowej w rynku reklamowym, który niejednokrotnie warunkuje funkcjonowanie prywatnej prasy lokalnej”. Z kolei odpłatne wydawanie gazet samorządowych może, jego zdaniem, „budzić wątpliwość z punktu widzenia art. 61 Konstytucji, który przewiduje prawo do informacji o działalności organów władzy publicznej i osób pełniących funkcje publiczne”.
Wojciech Naja zauważa, że bez względu na to, czy gazety samorządowe są płatne, czy nie, z reguły nie są one samofinansujące się. A zatem koszty ich wydawania – papier, druk, płace, sprzęt, lokal – pokrywamy także my jako podatnicy. – Pytanie, czy chcielibyśmy korzystać z tych mediów w takim kształcie, w jakim one są – pyta redaktor naczelny „Reportera”.
W jednym gazety samorządowe górują, zdaniem Doroty Mękarskiej, nad prywatnymi: zarobki są w nich wyższe (choć nie są to żadne kokosy), a stabilizacja zatrudnienia (wyjąwszy redaktora naczelnego) większa. Co wielu „dziennikarzy” zachęca do tego, by w tych gazetach trwać.
Jaromir Kwiatkowski
Artykuł ukazał się w „Forum Dziennikarzy”.
Cały numer 2/2020 można przeczytać