Produkty gazetopodobne – rozmowa z MARKIEM FORMELĄ, redaktorem naczelnym „Gazety Gdańskiej”

Błędny jest pogląd, że Niemcy ubezpieczali swoją działalnością wydawniczą demokrację i wolność polskich mediów, bo oni działalnością spółki Polska Press ubezpieczali swój własny dobrobyt. Sprzedali gazety w momencie, kiedy je wyeksploatowali – mówi Marek Formela, redaktor naczelny „Gazety Gdańskiej”, w rozmowie z Marią Giedz.

 

Czy w Polsce mamy wolne media, czy są one zniewolone?

 

To fundamentalne pytanie. Mistyfikujemy debatę o wolności mediów. Wolność jest pojęciem na rynku mediów całkowicie względnym. Demokracja wtedy jest pełna, kiedy występuje różnorodność wyborów programów politycznych. Taka demokracja ubezpiecza różnorodność mediów. Ubezpiecza też wolność dziennikarzy tych mediów, bo można dokonywać wyborów według własnych preferencji. Żaden pogląd i żadne przekonanie w demokracji nie mają pierwszeństwa przed innym. Jeżeli jest równy dostęp do mediów, to znaczy, że symboliczny warunek wolności mediów jest spełniony. Ta wolność jest wyrażona przez ich różnorodność, a nie reglamentowanie dostępu do rynku. W tym zakresie rynek mediów w Polsce jest wolny. Wolność w wymiarze ekonomicznym jest rzeczywiście reglamentowana, subsydiowana, wspierana lub wręcz przeciwnie – ograniczana. Na rynku prasy regionalnej to są chyba zjawiska silniejsze niż na rynku prasy ogólnopolskiej.

 

Reporterzy Bez Granic w ubiegłym roku przyznali Polsce 62. miejsce, na 180, jeśli chodzi o wolność mediów, a w tym 64. To znaczy, że media w Polsce są niedemokratyczne, nie są wolne?

 

Dostęp do rynku mediów nie jest w Polsce reglamentowany, więc patrząc z tego punktu widzenia ocena jest niemiarodajna dla sytuacji w Polsce. Każdy z nas jest uzależniony od mediów, które wybiera swoimi poglądami, przekonaniami, CV, wrażliwością, kulturą, z jaką wszedł na ten rynek. To są ograniczenia, które są naturalne. Nie ma czegoś takiego jak absolutna wolność, absolutna prawda. Czasami przegrywamy procesy, jak Piotrek Kubiak (dziennikarz Radia Gdańsk) przeciwko Karnowskiemu (chodzi o prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego – przyp. aut.), bo sąd uznał, że Kubiak i Lisicki (Paweł Lisicki, red. naczelny Tygodnika „Do Rzeczy” – przyp. aut.) nie udowodnili prawdziwości faktu. Czyli użył określenia fakt, który oznacza stwierdzenie czegoś, co miało miejsce. Natomiast uznał, że dziennikarze nie udowodnili prawdziwości faktu, bo nie byli Instytutem Sehna (Instytut Ekspertyz Sądowych im. Prof. dr Jana Sehna w Krakowie – przyp. aut.) i nie prowadzili przez cztery lata badań nad jakością nagrania (chodzi o zapis magnetofonowy, inaczej taśmy). Czy ono było delikatnie zmanipulowane, czy nie było? Za to przedstawili fakt w postaci zapisu z nagrania.

 

Nie sądzę, żeby Reporterzy bez Granic byli w stanie tak do końca zgłębić sytuację na polskim rynku mediów, który się skartelizował. Został zamknięty w takim uścisku kapitałowym na skutek podziału tego rynku przez Polskapresse – tak to się wówczas nazywało. Była to Prasa Bałtycka, Prasa Gdańska, Prasa Wybrzeża. Już mało kto pamięta, że istniały trzy spółki. W jednej spółce pojawili się Francuzi, potem Niemcy. Pojawili się też Norwegowie. No właśnie nikt tego też nie zauważył – był też koncern przemysłowy, chemiczny, budowlany, który kupił na początku bodaj sześć gazet i kupował je za stare maszyny, które wprowadzał aportem. To te maszyny stworzyły przesłanki kapitału norweskiego w Polsce. Potem zostały sprzedane rzekomo Montgomery’emu (chodzi o Montgomery Media Group – przyp. aut.), a potem sprzedano to do Polska Press. W ten sposób historia w sensie strukturalnym się zamknęła. A po wydarzeniach związanych z „wakacjami z Ałganowem” Polska Press stała się firmą bardziej komercyjną. Bardziej zorientowaną na przeżycie i zapewnienie dostatku właścicielowi oraz zorientowaną na bycie istotnym elementem lokalnej demokracji.

 

Uporządkujmy to i nie zagłębiajmy się w szczegóły. Przez lata funkcjonowania Polska Press znajdującej się w rękach niemieckich wszystko było wspaniale. Opinia publiczna uważała, że mamy świetne gazety, że robią się coraz ładniejsze, bo są kolorowe zdjęcia, dużo jest tych zdjęć, a to, że było coraz mniej tekstu, to nikomu nie przeszkadzało.

 

Jakość zdjęć się bardzo poprawiła.

 

I nagle zmienia się sytuacja. Daniel Obajtek, szef PKN Orlen, kupuje, o przepraszam, nie kupuje, tylko – jak twierdzi opozycja – przejmuje wszystkie gazety, łącznie z portalami internetowymi, czyli cały pakiet Polska Press. To spowodowało, że nastąpił wysyp demonstracji, protestów, krzyczano, że media w Polsce zostały zniewolone…

 

A „Media bez wyboru”?

 

Te protesty się zdublowały. Ten jednodniowy protest przeciw zapowiadanemu przez rząd projektowi wprowadzenia podatku od reklam i ten drugi, głoszący tezę o braku wolności słowa, oraz że nie mamy wolności prasy. Dopóki byli Niemcy, to wszystko było wspaniałe, były wolne media. Natomiast kiedy pojawił się Obajtek i Orlen, to koniec z wolnością. Będziemy mieli teraz wszystko PiS-owskie, media będą zmonopolizowane, w związku z tym trzeba demonstrować. Do pomocy demonstrującym w Polsce włączyli się dziennikarze niemieccy. W państwach zachodnich powstała opinia, że w Polsce media są zniewolone. Jak na to spojrzeć? Gdzie jest prawda? Opozycji, demonstrantów, zachodnich dziennikarzy, Reporterów Bez Granic nie obchodzi to, że my. dziennikarze, którzy pracowaliśmy w Polska Press, za rzetelność, uczciwość, dobrą jakość byliśmy przez kierownictwo tego niemieckiego koncernu brutalnie wyrzucani. Oni mówią, że wówczas było dobrze, a teraz będzie źle. I na to nałożył się ten nieszczęsny podatek od reklam. Zaczęły się krzyki – reklama blokuje wolność mediów. Co ma reklama do wolności słowa?

 

Gdybym był marksistą, a nim nie jestem, chociaż mam lewicowe poglądy, to powiedziałbym: tyle wolności, ile odpowiedzialności. Wolność jest funkcją tego, co jest możliwe, realne i dopuszczalne. Liberał powiedziałby, że wolność jest funkcją własności. I jest tak trochę na rynku mediów, że ta wolność jest reglamentowana dostępem do pieniędzy. Na rynku mediów mamy do czynienia z nowymi elementami – przeobrażeniami strukturalnymi i technologicznymi. To spowodowało, że nastąpiła redystrybucja środków na reklamę. Jest inny rodzaj redystrybucji pieniądza i inni są beneficjenci pieniędzy reklamowych. Inaczej plasowane są kampanie reklamowe, co powoduje, że media tradycyjne, klasyczne znajdują się w dużo gorszej sytuacji niż były kiedykolwiek. Nawet powiedziałbym, że znajdują się w punkcie zwrotnym.

 

To nie jest przypadek, że prof. Janusz Adamowski, dziekan Wydziału Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego, odnosząc się do tej transakcji (Orlenu z Verlagsgruppe Passau – przyp. aut.) stwierdził, że takie szacowne tytuły, jak „Gazeta Krakowska” w Krakowie czy „Dziennik Bałtycki” w Gdańsku, przestały być gazetami, a stały się tworami gazetopodobnymi. Na to nakładają się dwie tendencje. Jedna, ta gospodarcza, czyli zanik funkcji opiniotwórczych tych gazet papierowych, a druga to też wieloletni proces, bardzo skutecznie prowadzony przez Niemców, czyli unifikacja treści, homogenizacja tej treści; osłabianie regionalnych tożsamości, a też eliminowanie dobrego dziennikarstwa na rzecz dziennikarstwa płaskiego, jednowymiarowego, kronikarskiego, informacyjnego w takim bardzo bezpiecznym zakresie tej działalności informacyjnej.

 

Krzysztof Krupa, który przez lata był wiodącą figurą w Polska Press, opowiadał mi kiedyś, jakie to nowoczesne metody zatrudniania wprowadza, a my w „Głosie” (Marek Formela był wówczas redaktorem naczelnym „Głosu Wybrzeża” – przyp. aut.) jesteśmy spóźnieni. Powiedziałem mu wówczas prosto w oczy: „Teraz to już się nie zatrudnia na umowę o pracę, tylko sami przedsiębiorcy tworzą „Dziennik Bałtycki”. A tych dobrych dziennikarzy się wypycha, pozbawia godności zawodowej. To już nie da się zrobić dobrej gazety, opiniotwórczej, jeżeli dziennikarz nie jest ubezpieczony umową o pracę z pracodawcą. Od tego momentu zaczyna się degradacja zawodu dziennikarskiego”.

 

Jest to, niestety, smutne dziedzictwo rządów Polska Press w Polsce. To była może dla rodziny Diekmannów przyjemna konstatacja na koniec roku, bo się zgadzały wyniki, ale dla procesu destrukcji tych gazet na rynku opinii, w tym sensie dla siły i wielobarwności polskiej demokracji, było to zabójcze. Niemcy sprzedali te gazety w momencie, kiedy je wyeksploatowali. Ze szkodą dla różnych procesów demokratycznych, bo przecież „Dziennik”, jeśli spojrzymy z naszej perspektywy, od pewnego momentu przestał stanowić element krytycznej, niezależnej opinii. Stał się elementem, nie chcę powiedzieć – oligarchii czy układu, ale stał się fragmentem pewnej architektury, koneksji, wpływów, zależności, cyrkulacji pieniądza, który kazał wybrać tę formę przed odwagą dziennikarską. I to w długim horyzoncie czasu źle się kończy. Gazeta utraciła swoje kontury, a miała piękną historię i wiele ciekawych momentów w swojej karierze. Jak się przegląda stare wydania „Dziennika Bałtyckiego” za czasów Jakubowskiego (Jan Jakubowski, redaktor naczelny w latach 1991-1996 – przyp. aut.), to przyjemnie zerknąć do tej gazety. Nawet kiedyś występowałem w jakiejś debacie i powiedziałem, że czas, kiedy się tak różniliśmy i spieraliśmy – „Głos” z „Dziennikiem” – to był najlepszy okres dla demokracji. To były dwa duże pisma. Myśmy byli trochę biedniejsi, ale potencjał intelektualny zespołu był dobry i spieraliśmy się na zupełnie innym poziomie. To wszystko padło. Gdyby Reporterzy bez Granic ocenili wkład Polska Press w anihilację polskiego rynku prasowego, to jest on niepodważalny. Dzisiaj „Dziennik” to gazeta, która kosztuje 3,50 zł i ma 16 stron. Ja też mogę z siedmioosobowym zespołem wydawać 16 stron w nakładzie 5-7 tysięcy i rozdać za darmo. A każdy coś znajdzie w tej gazecie.

 

Jaka jest szansa, żeby „Dziennik” odzyskał swoją świetność? Rozumiem, że jest pomysł stworzenia dużego koncernu, może na wzór Time Warner, a raczej WarnerMedia, ale mam sentyment do gazet papierowych i chodzi mi o rewitalizację przynajmniej ich części.

 

Nie znam planów Orlenu, chociaż nie wydaje mi się, żeby ten zakup był ostatnim krokiem na drodze rozwoju projektu, bo gdyby tak było, to zakup nie miałby głębszego sensu. Wartość tej grupy polega na tym, że można ją zrewitalizować i rozwijać. Czyli wzmocnić działalności, które są zaniedbane i które zostały porzucone przez wydawcę. Błędny jest pogląd, że Niemcy ubezpieczali swoją działalnością wydawniczą demokrację i wolność polskich mediów, bo oni działalnością spółki Polska Press ubezpieczali swój własny dobrobyt. Nawet w pewnym momencie zmienili nazwę z Polskapresse na Polska Press, bo się zorientowali, że Polskapresse nie za dobrze kojarzy się na polskim rynku.

 

Niesprawiedliwym jest mówienie, że PKN Orlen, kupując te gazety, zabije polską demokrację. To jest obraźliwe dla nas, Polaków. Mówię to z własnego doświadczenia, bo z opresją lokalnego establishmentu spotykam się od lat i jest ona zawsze dla mnie inspirująca. I była inspirująca również wtedy, kiedy byłem w „Głosie Wybrzeża”, pracując w różnych konfiguracjach własnościowych. Bo nieszczęściem „Głosu” było to, że władza była albo w rękach hochsztaplerów z pewnego banku, albo w rękach drobnych przedsiębiorców, którzy nie bardzo wiedzieli, po co jest ta gazeta i myśleli, że od razu będą zarabiali krocie.

 

Potem gazeta trafiła do Jędykiewicza (Jerzy Jędykiewicz, działacz partyjny, przedsiębiorca, były wojewoda gdański – przyp. aut), który moim zdaniem był właścicielem-figurantem, tak mówił o nim jego bliski przyjaciel i doradca. Według mnie, to nie on był właścicielem gazety, ale wynika to z innej mojej wiedzy. „Głos” nie miał szczęścia, ale „Głos” przynajmniej starał się kontrapunktować lokalną władzę. Zresztą lepiej się robi gazetę w opozycji do władzy, bo ona odświeża i dziennikarzy, i demokrację, i daje czytelnikom wgląd w zamknięte rewiry. Natomiast po drugiej stronie zawsze była kontrakcja. Moja żona pracowała w Urzędzie Miejskim i po wyborach, w których niefortunnie wziąłem udział (Marek Formela w 2002 r. kandydował na prezydenta Gdańska – przyp. aut.) Paweł Adamowicz, ówczesny prezydent, wyrzucił ją z pracy, podejmując decyzję zgodną z duchem demokracji. Zmienił jednoosobowo, bo już mógł, regulamin urzędu. Nie musiał tego przepuszczać przez Radę Miasta. Zlikwidował referat i tak się skończyło moje zaangażowanie w politykę samorządową, a żony stabilna praca nie związana ze światem polityki.

 

Czyli tak wyglądała demokracja w wydaniu gdańskim! I co było dalej, kiedy wydawał Pan „Gazetę Gdańską”?

 

Spierałem się z Adamowiczem frontalnie, z tym dziwnym konglomeratem działaczy partyjnych z działaczami wywodzącymi się z ruchu „Solidarności”. Był to zaskakujący mezalians towarzysza Gwizdały (Jerzy Gwizdała, członek Rady Nadzorczej Portu Gdańskiego, były rektor UG, a także wiceprezydent Gdańska – przyp. aut.) z wojskowej centrali handlowej z prezydentem Adamowiczem, Trojanowskim (Andrzej Trojanowski, b. szef biura prezydenta Gdańska ds. sportu – przyp. aut.), albo skarbnikiem Pietrzakiem (Włodzimierz Pietrzak, skarbnik miasta Gdańska – przyp. aut.)… Na tym polega gdański cud, że Adamowiczowi udało się stworzyć olbrzymi pierścień ludzi, interesariuszy jego władzy. Utrzymanie tej władzy miało znaczenie dla wszystkich tych ludzi z osobna i razem. Odnawianie tego mandatu co kilka lat sprawiało, że ten układ nabierał siły, odporności, stał się niepodatny na wybory demokratyczne.

 

Represje, które nas spotkały, to wyrzucenie gazety z Urzędu Miasta. Adamowicz nie pozwolił na dystrybucję „Gazety Gdańskiej” w urzędzie, co jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że robimy coś, co się przyda.

 

Wróćmy do Obajtka.

 

To nie Obajtek jest zagrożeniem dla wolności polskiej prasy. Na razie Orlen i jego zarząd nic takiego nie zrobił, co by hamowało czy też ograniczało polską prasę. Raczej patrzmy na negatywne osiągnięcia rodziny Diekmannów na rynku polskim: pozytywne są finansowe, ale negatywne – jeśli chodzi o wpływ na jakość demokracji.

 

I mentalność społeczeństwa.

 

Tak, mentalność. To było takie, użyłbym określenia Donalda Tuska, „lanie ciepłej wody z kranu”. Ewenementem jest też Szmidka (Mariusz Szmidka, redaktor naczelny „Dziennika Bałtyckiego” – przyp. aut.), który siedem czy dziewięć lat prowadzi tę gazetę i na pierwszej stronie mówi, że prowadzi pismo niezależne, a na drugiej obejmuje się ze Strukiem (Mieczysław Struk, marszałek województwa pomorskiego – przyp. aut.). Nie okłamujmy się. Mamy takie sympatie, to pokażmy, że to są nasze sympatie, że reprezentujemy ten odłam opinii publicznej, a nie tumańmy obywateli, którym dajemy naszą gazetę i mówimy, że jesteśmy krynicą obiektywizmu – bo nie jesteśmy.

 

To okłamywanie czytelników, czy – jak Pan to nazwał – tumanienie, zaczęło się dużo wcześniej, nieprawdaż?

 

To był proces: sprawa Ałganowa (afera Ałganowa to seria artykułów, opublikowana m.in. w „DB” w sierpniu 1997 r., ukazująca kontakty Aleksandra Kwaśniewskiego z rosyjskim szpiegiem Władimirem Ałganowem, co ponoć nie było prawdą – przyp. aut.), Kwaśniewskiego (teksty dotyczące braku wykształcenia wyższego Aleksandra Kwaśniewskiego – przyp. aut.). Niemcy uznali, że te konflikty z prezydentem RP uniemożliwią im zarabianie pieniędzy. Plan swój zrealizowali perfekcyjnie. Kwaśniewskiego zapraszali na jakieś seminaria. Jeździł do Pasawy, wygłaszał odczyt. Było przyjemnie. Szymczycha (Dariusz Józef Szymczycha, polityk, dziennikarz, w latach 2002-2005 sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego – przyp. aut.) opowiadał mi, jak tam latali prywatnym helikopterem.

 

Czyli zakaz prowadzenia dziennikarstwa śledczego? I jak to się skończy? Teoretycznie Polska Press nie jest już niemiecka, ale mamy kolejne kuriozalne wydarzenie – słynną debatę w Parlamencie Europejskim. I oczywiście słynne wystąpienie różowo-czerwono-włosego polityka z ustami zaklejonymi czarnym paskiem z napisem „free media”.

 

Każdy polityk pod pojęciem „wolne media” rozumie, że są to media, które mu sprzyjają. Na tym polega współczesny dialog. To jest dialog głuchych. Jest to kwadratura koła, którego żadna debata w Parlamencie Europejskim nie rozwiąże.

 

Rozmawialiśmy o reklamie. Jest coś takiego jak funkcja wolności gospodarczej. Jeżeli jest równy dostęp do pieniędzy publicznych albo do rynku zamówień publicznych, i jeżeli media z tego korzystają, to można mówić, że są stworzone elementarne warunki wolności mediów. Doskonale wiemy, że w gminach tego nie ma. Media są albo za, albo przeciw. Ale suma tych poglądów pozwala odnaleźć się ludziom w tej skomplikowanej rzeczywistości. Jeżeli nie będziemy w stanie wygenerować sumy różnych pomysłów medialnych, to wtedy rzeczywiście w Polsce nie będzie wolności mediów, ale tego stanu, póki co, w Polsce nie ma, mimo usilnych starań różnych lokalnych władz. Ja tego doświadczyłem. Czyli blokowania rozwoju inicjatyw medialnych, które są krytyczne lub wręcz nieprzyjazne dla panującej władzy. Jeżeli to by się wydarzyło skutecznie, to wtedy rzeczywiście nie byłoby wolności mediów.

 

A media w Polsce są bardziej czy mniej wolne niż niemieckie, które w rankingu Reporterów bez Granic plasują się na jedenastej pozycji?

 

Media w Polsce nie są mniej wolne od mediów w Niemczech, w których też – przypominam wydarzenia z Kolonii – były bardzo silne naciski na mistyfikowanie przekazu z nocy sylwestrowej. Czyli uciekanie od wskazania odpowiedzialnych, niepogłębianie konfliktu na tle religijnym, narodowościowym,  na tle inwazji imigrantów, czyli eksponowania błędów kanclerz Angeli Merkel. Każda demokracja ma swoje cienie i im więcej tytułów, tym cieni jest mniej.

 

Ostatnio polemizowałem z kolegami z SLD, bo są zachwyceni atakami na Orlen i Obajtka. Nie oceniam tego ataku od strony faktograficznej, bo za daleko jestem od tych wydarzeń. Ale „Gazeta Wyborcza” walczy o przetrwanie, bo zagrożone są jej interesy. A są zagrożone, ponieważ buduje się wielki koncern, gigantyczną agencję Sigma Bis (agencja mediowa w spółce PKN Orlen – przyp. aut.), która jako dom mediowy już kontroluje gigantyczne budżety. Te budżety przestały być dobrobytem Agory (wydawca „Gazety Wyborczej” – przyp. aut.) i dlatego oni walczą o przetrwanie. W związku z tym nie cofną się przed niczym.

 

Z tą wolnością w mediach jest dużo lepiej w Polsce niż Reporterzy Bez Granic chcieliby to opisać. Nie zasługujemy na tak niską ocenę. Wiele zjawisk jest trudnych i niepokojących, zwłaszcza w wymiarze lokalnym. Sami sobie jesteśmy winni, bo stworzyliśmy ustrój samorządu, który właściwie jest ustrojem autorytarnym. Dopiero po korekcie ustroju, czyli wprowadzeniu kadencyjności, pojawiła się pewna szansa na uelastycznienie tego systemu, czyli wymianę elit. Nie ma już możliwości utrzymywania swojej władzy za pieniądze publiczne w nieskończoność, to jest nowy element z tej demokracji. On też będzie miał wpływ na kształt i jakość mediów, obojętnie w jakiej technologii będą się one ukazywały.

 

Rozmawiała Maria Giedz

 

Wywiad ukazał się w numerze 2/2021

„Forum Dziennikarzy”.

Cały numer do pobrania

TUTAJ.