Wydawać by się mogło, że prasa, radio i telewizja to odrębne światy, tymczasem mają ze sobą zaskakująco dużo wspólnego. Przynajmniej jeśli chodzi o reportaż.
W jednym z moich wspomnień z dzieciństwa dziadek tłucze mięso na kotlety przy dźwiękach hejnału z wieży Kościoła Mariackiego. Małe radio ustawione na fale radiowej Jedynki stoi w kuchni, sama już nie jestem teraz pewna – na lodówce? A może na parapecie? Rytmiczne uderzanie tłuczkiem do mięsa łączy się z dźwiękami trąbki, tworząc przedziwną, ale dla mnie w jakiś sposób kojącą, dającą poczucie bezpieczeństwa kombinację.
Pamiętam babcię, która siedzi w samochodzie zaparkowanym pod blokiem. Siedzi tak, dopóki nie skończą się jej ukochani Matysiakowie. Jeśli akurat zaczyna się jej ulubiony radiowy serial, a ona jest poza domem, na przykład na działce, mogę mieć pewność, że odnajdę ją w małym fiacie, z jakimś drobiazgiem w dłoniach, którym bawi się bezwiednie, skupiona na opowieści sączącej się z głośników.
Pamiętam mamę, która z przejęciem przysłuchuje się „Liście Przebojów” Marka Niedźwieckiego w radiowej Trójce czy „Requiem dla mojego przyjaciela” autorstwa Zbigniewa Preisnera, emitowanego po śmierci Krzysztofa Kieślowskiego.
Radio było w moim domu od zawsze. Radio było dla mnie czymś namacalnym i oczywistym, a jednocześnie (paradoksalnie) tajemniczym i ulotnym. Lata 90., na które przypadało moje dzieciństwo, to nie był czas Facebooka i Instagrama, stron internetowych i fanpejdży ulubionych prezenterów. Radio było wtedy wyłącznie głosem. Było też polem do popisu dla wyobraźni.
Dość wcześnie zrozumiałam, że chcę być dziennikarką. Na pytanie o to, co chcę w życiu robić, odpowiadałam – dużo jeździć po świecie i pisać. Radio wydawało mi się czymś poza zasięgiem, czymś w rodzaju fantastycznego świata z baśni słuchanych w dzieciństwie. Ale ponieważ zawsze dużo czytałam i lubiłam pisać, byłam pewna, że to właśnie któraś z gazet będzie moim przyszłym miejscem pracy.
Wszystko zmieniło się na studiach, kiedy w radiu studenckim zaczęłam powoli poznawać radiową kuchnię. Po kilku latach okazało się, że moje marzenie się spełniło. Faktycznie dużo jeździłam i robiłam reportaże, tyle tylko że w wersji radiowej. Bo chociaż mam na koncie kilka reportaży napisanych dla dużych, ogólnopolskich gazet, to jednak w końcu zaczęłam pracować dla Studia Reportażu i Dokumentu Polskiego Radia. Czy to, czego uczyłam się z tekstów Hanny Krall i Ryszarda Kapuścińskiego, Mariusza Szczygła i Wojciecha Tochmana okazało się niepotrzebne, bo odnoszące się tylko do reportażu prasowego? Wręcz przeciwnie.
Myślę, że główne zasady, którymi można się kierować, są uniwersalne niezależnie od tego, jakim medium się posługujemy.
Dotyczy to przede wszystkim podstaw. Chociażby definicji, czym jest reportaż. Wbrew pozorom, określenie tego wcale nie jest łatwą sprawą. Dla mnie gatunek definiują przede wszystkim zgrabne sformułowania autorstwa reporterów prasowych. „Reportaż to dramaturgia faktów” – powiedział kiedyś Janusz Roszko, piszący dla gazet w latach 60. „Reportaż jest o tym, o czym jest i o czymś jeszcze” – to z kolei słowa Mariusza Szczygła. „Do tego, żeby uprawiać dziennikarstwo, przede wszystkim trzeba być dobrym człowiekiem. Źli ludzie nie mogą być dobrymi dziennikarzami. Jedynie dobry usiłuje zrozumieć innych, ich intencje, ich wiarę, ich zainteresowania, ich trudności, ich tragedie” – tak uważał Ryszard Kapuściński i trudno się z nim nie zgodzić, wszystko jedno, czy mówimy o dziennikarzach radiowych, prasowych czy telewizyjnych.
Umiejętność pracy w terenie, nawiązywania kontaktu z ludźmi to kolejna sprawa wspólna dla wszystkich reportażystów, niezależnie od rodzaju medium, którym się posługują. Żeby wzbudzić zaufanie bohatera, trzeba mieć czyste intencje. Nie można gonić za sensacją, interesować się wyłącznie sprawą, a nie człowiekiem. Bohater to wyczuje, niezależnie od tego, czy przychodzimy do niego z notatnikiem, kamerą czy mikrofonem.
Sądzę, że łączy nas też pewna wrażliwość, która powoduje, że jesteśmy wyczuleni akurat na ten określony sposób opowiadania o świecie, jakim jest reportaż. Coś, co sprawia że nie gonimy za newsem (chociaż pracę reporterów newsowych podziwiam i często to od jej efektów zaczynam własną, bo jak to się mówi: tam, gdzie kończy się news, zaczyna się reportaż). To pewien sposób postrzegania świata, który powoduje, że rejestrujemy fakty i powiązania między nimi, umiemy ułożyć obrazy i wypowiedzi w dramaturgicznym porządku, tak żeby tworzyły opowieść, ale jesteśmy też zdolni do tego, aby w codzienności dostrzec metaforę.
Każdy dziennikarz posługuje się językiem, a ten, który robi reportaże, powinien być na niuanse językowe szczególnie wyczulony, ponieważ reportaż jest gatunkiem na styku sztuki i dziennikarstwa. Mówiąc wprost, reportaż powinien być nie tylko rzetelny czy istotny społecznie, ale zwyczajnie piękny. Kompetencje językowe na wysokim poziomie to kolejna umiejętność, która powinna łączyć wszystkich reportażystów. Ja na przykład dziwiłam się na początku, że w radiu sporo się czyta (najczęściej teksty napisane samodzielnie). A skoro nad tekstem można wcześniej w spokoju popracować (na przykład nad narracją w reportażu), to musi on być precyzyjny. Każde słowo powinno mieć w nim swoje miejsce. Przypadkowe są zbędne. Czy nie tego uczy choćby pisarstwo Hanny Krall? Liczy się wrażliwość językowa, ale też umiejętność wyczucia odpowiedniego rytmu. I jak się okazuje, reportażyści radiowi dobrze piszą. Wystarczy sięgnąć po książkę, która ukazała się w zeszłym roku „Zdarzyło się naprawdę. Opowieści reporterskie” autorstwa Katarzyny Błaszczyk i Hanny Bogoryja-Zakrzewskiej. Dwie reportażystki radiowe wróciły po latach do swoich bohaterów. Napisały książkę poruszającą, ale też literacko znakomitą. A mogę zdradzić, że książek reporterskich autorstwa reportażystów radiowych ukaże się w najbliższym czasie więcej!
Z drugiej strony, praca dla różnych mediów oznacza też czasem zaskakujące różnice. Zaczyna się już od doboru bohaterów. W gazecie reporter ma dużą dowolność. Może opisać to co zobaczył, co przeczytał w dokumentach. W telewizji ktoś, kto źle mówi, ale przykuwa wzrok, także sprawdzi się jako bohater. W radiu nagrywamy tylko tych, którzy dobrze mówią: wyraźnie, barwnie, zrozumiale.
Różnic jest oczywiście więcej. Na przykład kiedy pracuję dla radia, nagrywam wszystko, bo jeśli czegoś nie będę miała w nagraniu, to nie będę mogła tego wykorzystać. Z kolei kiedy zbierałam materiały do tekstów, czasami świadomie nie włączałam dyktafonu. Słuchałam wtedy bardziej świadomie i aktywnie, zapisywałam tylko daty, nazwiska, rzeczy, które musiałam dodatkowo sprawdzić. Wychodziłam z założenia, że jeśli czegoś nie zapamiętam, to dlatego, że nie było to istotne. Nie mogłam sobie pozwolić na lenistwo umysłowe – jeśli czegoś nie zapamiętałam, to nie mogłam już do tego wrócić. Zdarzało mi się kilka razy, że na podstawie nagrań dla radia pisałam teksty. Była to bardzo trudna praca, bo zupełnie inaczej komponowałam reportaż radiowy, a zupełnie inaczej tekst. W radiu liczyłam na emocje, tekst musiał zawierać wystarczającą ilość szczegółów, tak żeby wywołać w głowie odbiorcy określone obrazy.
Potwierdza to Adam Bogoryja-Zakrzewski ze Studia Reportażu i Dokumentu Polskiego Radia, który jest także doświadczonym i wielokrotnie nagradzanym reportażystą prasowym i telewizyjnym.
– Koleżanka z prasy zdziwiła się kiedyś, że nie przeczytałem akt sprawy, którą chciałem opisać. Miałem wtedy jeszcze nawyki radiowo-telewizyjne. W tych mediach liczą się emocje, tzw. „mięso”. Konieczne szczegóły dotyczące sprawy trzeba przemycić tak, aby były strawne dla widza czy słuchacza. Pisząc dla gazety, musiałem znacznie więcej czasu poświęcić na dokumentację, aby tekst był pełny, bez logicznych niedociągnięć. Stało się to moim nawykiem także w radiu i telewizji. Dzięki temu mam znacznie więcej pomysłów na realizację reportaży – mówi.
Adam zwraca uwagę na jeszcze inną rzecz. Praca ekipy telewizyjnej jest kosztowna. Jadąc na plan, trzeba mieć w głowie mnóstwo pomysłów na ujęcia, sceny, które posuną akcję do przodu. Nie można sobie pozwolić na przestoje.
– Wiele reportaży radiowych jest nagrywanych w mieszkaniach bohaterów. To powoduje, że są dosyć statyczne. Ja staram się je nagrywać tak, jakbym robił je dla telewizji, żeby była jedność czasu i miejsca. Ostatnio udało mi się przekonać byłego więźnia Auschwitz, żeby pojechał ze mną na teren dawnego obozu. Tam powstał reportaż o jego losach. Innym razem poszedłem z synem żołnierza wyklętego do podziemi więzienia na Rakowieckiej w Warszawie, gdzie w okresie stalinowskim wykonywano wyroki na członkach antykomunistycznego podziemia. Słychać było dźwięk ciężkiej, otwieranej bramy, kroki, głosy odbijające się od ścian. Bohater mojego reportażu był niezwykle wzruszony, że znalazł się w tym miejscu – przekonuje Adam.
W dobrym reportażu radiowym stosuje się jeszcze więcej technik telewizyjnych, czy wręcz filmowych. Jedną z nich jest zróżnicowanie planów. Reportaż, który nagrany by był cały czas w tej samej odległości od mikrofonu (składałby się na przykład wyłącznie z głosów osób siedzących przy jednym stole), szybko by znużył odbiorcę. Stosując zróżnicowanie planów (bliski, kiedy bohater mówi prosto do mikrofonu i daleki, kiedy nagrywamy na przykład sceny – manifestacje uliczne, przebieg rozprawy sądowej, kłótnię sąsiadów na klatce schodowej, ptaki ćwierkające w lesie, gotowanie obiadu, itd.) pozwalają przytrzymać uwagę odbiorcy, ale też czasem dać mu chwilę wytchnienia, kiedy może przemyśleć to, co przed chwilą usłyszał.
Inną techniką typowo filmową jest cliffhanger, czyli dosłownie „zawieszenie na krawędzi klifu”. To ten moment w opowieści, kiedy już wiemy, że bohater znalazł się w tarapatach, że nastąpi jakiś zwrot akcji, ale na więcej informacji musimy poczekać. Zdarzało mi się stosować tę technikę na przykład w reportażach historycznych, kiedy musiałam podać sporą dawkę faktów, a jednocześnie chciałam wzbudzić w odbiorcy zaciekawienie, utrzymać jego uwagę do tego momentu, kiedy pojawią się emocje. W reportażu „Splecione losy” opowiadałam historię Polaka i Japończyka, którzy sto lat temu przypadkowo spotkali się na statku i nawiązali przyjaźń. Ta relacja wpłynęła na losy kolejnych pokoleń. Przedstawiając losy Polaka, Stanisława Michowskiego, bałam się, że powstanie wyliczanka: wyjechał, przyjechał, zrobił, osiągnął. Dlatego opowieść o Stanisławie, którą snuła jego wnuczka, przeplatałam własną narracją, w której dawałam delikatnie znać, jak dramatyczne okażą się jego dalsze losy i jak niezwykła będzie przypadkowo zawarta na statku znajomość.
Ostatnią sprawą są wzajemne inspiracje. Książki, muzyka, filmy wpływają na nasze postrzeganie rzeczywistości, na naszą wrażliwość i na to, jakimi jesteśmy twórcami. Ryszard Kapuściński opowiadał w jednym z wywiadów, co robił, kiedy nic nie mógł danego dnia napisać. Oczywiście wtedy czytał! Książki, muzyka, filmy, wystawy także dla mnie są inspiracją do poruszania określonych tematów, stosowania metafor, wykorzystywania muzyki, którą gdzieś już kiedyś usłyszałam. Jak mawia belgijski reporter Edwin Brys: „Wszystko już zostało powiedziane, ale nie przeze mnie”. Jednak żeby dodać coś nowego, najpierw trzeba uważnie wysłuchać poprzedników.
Olga Mickiewicz-Adamowicz