Repolonizacja i co dalej? – pyta WOJCIECH POKORA

„(…) Na nic jęki III RP – dotrzymamy słowa: Nie dla (tu flaga Unii Europejskiej i Niemiec) Green Deal, repolonizacja mediów, reprywatyzacja, reforma wymiaru sprawiedliwości i samorządu terytorialnego (…)” – napisał na Twitterze wiceminister aktywów państwowych Janusz Kowalski. Do jego słów odniósł się Jarosław Gowin zapowiadając, że idea repolonizacji mediów wymaga dyskusji wewnątrz obozu Zjednoczonej Prawicy. Zdaniem Gowina nie jest to zły pomysł, jednak proces ten powinien odbyć się na zasadach rynkowych, podobnie jak w przypadku repolonizacji sektora bankowego. Czy jednak repolonizacja jest antidotum na wszystkie bolączki mediów?

 

Męczarnia zwana Polską, zdjęcie goryla z podpisem Prawdziwy Polak, Psycho Polak, Polak poganin, twarz Zbigniewa Ziobry w ciemnych okularach stylizowana na Wojciecha Jaruzelskiego z tytułem Cyngiel Kaczyńskiego to okładki „Newsweeka”. „Polityka” też bawiła się tą konwencją, jednak w roli Jaruzelskiego obsadzono Jarosława Kaczyńskiego dając tytuł Prezes Kaczyński ogłasza stan wojenki. W minionym tygodniu „Polityka” zasłynęła jednak z innej okładki, wyglądającej jak plakat wyborczy jednego z kandydatów i wielkim tytułem Trza iść. Tygodnik, wówczas jeszcze „w Sieci” zasłynął okładką z Tomaszem Lisem w niemieckim mundurze i różańcem w zakrwawionej dłoni z tytułem Prawie jak Goebbels, ale też Piotra Kraśki w mundurze generała Jaruzelskiego z tytułem Medialny zamach stanu.

 

Nie ujmuję w tym zestawie wszystkich tygodników pojawiających się na polskim rynku prasy, omijam te skrajne, typu „Fakty i Mity” czy „Nie”, bo tu trzeba by stworzyć jakąś oddzielną kategorię i nazwać ją równie brzydko, jak brzydkie jest uprawiane w tych tytułach dziennikarstwo. Chociaż na pewno na uwagę, jako fenomen socjologiczny, zasługuje ich wysoka sprzedaż. Można je z powodzeniem obarczyć winą za rozkwit hejtu i języka nienawiści w Polsce w czasach, zanim pojawiły się media społecznościowe, w których swój głos mogli zabrać, całkowicie poza wszelką kontrolą m.in. dziennikarze i politycy. Niestety wielu z nich zaczęło mówić językiem „Nie” i przenosić ten styl do mediów głównego nurtu.

 

Tygodniki opinii z definicji zajmują się tematami, które już opinia publiczna zna. Mają generalnie charakter społeczno-polityczny, a zamieszczane w nich treści mają za zadanie wywierać na opinii publicznej odpowiednie reakcje i postawy. Tygodniki opinii pełnią też funkcje propagandowe. I tu nikt nie ma złudzeń, i żadna partia ani żadna redakcja takiego tygodnika nie wyprze się, że są tytuły światopoglądowo i politycznie bliższe jednym formacjom, a inne drugim. To nie jest polska specyfika, to specyfika tego segmentu rynku. Czytelnicy oczekują, że ktoś ich utwierdzi w ich własnych przekonaniach i je ugruntuje. Da im amunicję do rodzinnych spotkań przy stole i wyjścia na piwo z kolegami z pracy. Obserwowałem wiele prób wymiany poglądów w takich magazynach i najczęściej kończyły się one fiaskiem. Albo czytelnicy w złości komentowali w Internecie, że linia redakcyjna się zmienia w niekorzystnym kierunku i pora pożegnać się z tytułem, albo oczekiwali dwugłosu, w którym głos reprezentanta ich poglądów będzie dominujący. Trzeciej opcji nie ma. Nikt nie jest symetrystą i nikt symetrystów nie lubi. Chyba, że symetrystów ze wskazaniem, takich „naszych”, ale mających na tyle wyrobioną pozycję, by móc od czasu do czasu wskazać na błędy i wypaczenia naszej strony barykady. Ale znów nie za często, bądźmy poważni, przecież w sprawach zasadniczych „mamy rację”.

 

Nieco inną rolę pełnią dzienniki. One z założenia powinny przynosić czytelnikom informacje, nie opinie. Chociaż dość wcześnie zauważono, że mimo wszystko, kto ma wpływ na prasę, na to co ona zamieszcza, a co przemilcza, na dobór autorów i tematów, ten może mieć wpływ na masy a przez nie na władzę. Oczywiście w demokracjach. W krajach autorytarnych wystarczyło kierować nastrojami tak, by się przy władzy utrzymać. W demokracjach, dzienniki miewają siłę obalania rządów i prezydentów i wpływania na wybór ich następców. Oczywiście samorządowców też. Dlatego nie ma co się obrażać, że media, zwane przecież nie bez przyczyny IV władzą, z tych uprawnień korzystają. Po części taka jest ich rola. Ujawniać nieprawidłowości, patrzeć władzy na ręce, opisywać rzeczywistość taką, jaką ona jest. Chodniki są krzywe i leją się ścieki do rzeki? Kto, jeśli nie prasa, ma o tym pisać? Samorząd realizuje inwestycję i buduje nowy fragment drogi – to też temat. Powinien interesować tych samych czytelników. Wypaczeniem, które obserwujemy jest to – oczywiście w dużym uproszczeniu – że jedne gazety piszą o dziurach, inne o remontach, a czytelnicy widzą przez ich pryzmat dwa różne miasta, dwie różne Polski. Z czego to wynika?

 

Zarówno tygodniki, jak i dzienniki, a także telewizje i wydawnictwa mają swoich właścicieli. To nie są zazwyczaj filantropi, to biznesmeni. Zajmują się handlem. Sprzedają egzemplarze swoich gazet, ale sprzedają także miejsca w wydawanych przez siebie czasopismach. O ile ze sprzedażą egzemplarzową nie ma trudności, bo materia jest prosta do analizy, o tyle sprzedaż treści i miejsc reklamowych to wielkie pole do nadużyć. I jest niestety nadużywane. Wydawcy doskonale się orientują jakie treści trafiają do której grupy odbiorców i kto jest gotów sfinansować utwierdzanie danych grup w ich poglądach. Jedni celują w środowiska narodowe lub patriotyczne, inni w wyborców PiS, są tacy, którzy szukają miejsca w centrum i ci, którzy okopali się po lewej stronie, jedni bardziej, inni mniej skrajnej. Ponieważ dzisiejsza Europa, chociaż nie tylko ona, bardzo silnie skręciła w lewo, i wiele rządów ma lewicowych przedstawicieli, i reprezentanci tych krajów mają wpływ na politykę Unii Europejskiej, media w tych krajach także w dużej mierze są lewicowe. Bo chcą być sprzedawane i opłacane. Tyczy się to także dużych koncernów medialnych, które posiadają swoje tytuły w innych, niż macierzyste krajach. I tu pojawia się problem repolonizacji mediów w Polsce.

 

W najbardziej gorącym okresie kampanii wyborczej, dziennik „Fakt” opublikował okładkę na której umieścił wizerunek urzędującego prezydenta i kandydata na ten urząd w kolejnych wyborach Andrzeja Dudy wraz z wielkim tytułem: Trzymał córkę, bił po twarzy i wkładał jej rękę w krocze. Mniejszymi literami, ze względów procesowych zapewne, dopisano jakieś zdanie zmiękczające przekaz. To bez znaczenia. Chodziło o uderzenie w kandydata na prezydenta. Przy okazji uderzono w urzędującego prezydenta RP. Oczywiście ta okładka to wyjątkowy skandal, i słusznie zareagowało Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich potępiając sposób przedstawienia historii pedofila i jego rodziny. Cel był jeden, wywołać szok i zarobić pieniądze. Przy okazji celem numer dwa mogło być doprowadzenie do zmiany władzy na taką, która się odwdzięczy reklamami. Bo o pieniądze w tym wszystkim chodzi. Nie o idee. Wcześniej „Fakt” uderzył w byłego premiera Leszka Millera obrzydliwym tytułem Ojciec wybrał politykę, a syn sznur. Po co miałby to robić, gdyby nie o sprzedaż chodziło?

 

W moim przekonaniu repolonizacja jest placebo, którym chcemy uleczyć rynek mediów w Polsce. Faktem jest, że poziom wyprzedaży polskich tytułów zachodnim koncernom medialnym nie jest normalny, tak jak nienormalny był poziom wyprzedaży spółek skarbu państwa z obszarów strategicznych, czy bankowości. Na pewno przywrócenie w Polsce ładu właścicielskiego, leży w naszym interesie. Jednak ważne jest, czego się po tym zabiegu spodziewamy. Bo jeśli ktoś myśli, że repolonizacja spowoduje, że wszystkie media zaczną mówić jednym głosem, to nie rozumie rynku medialnego. Zwróćmy uwagę, że np. wydawcą tygodnika „Nie” jest spółka Urma Sp. z o.o., z polskim kapitałem, którego właścicielem jest Jerzy Urban. Repolonizacja nie zamknie mu ust. Czesi proces, do którego przymierzają się Polacy, mają już za sobą. Co się zmieniło? Dziennikarze z którymi rozmawialiśmy w ramach konferencji i wizyt studyjnych realizowanych przez SDP przekonywali, że gdy media były w niemieckich rękach, cieszyli się większa niezależnością dziennikarską. Ale to specyfika czeska. Niekoniecznie musi tak być w Polsce. Jednak przykład Czech ważny jest z jeszcze jednego powodu. Media po zmianie właścicieli zasiliły portfolia lokalnych oligarchów dając im duże narzędzie polityczne. I to jest niebezpieczeństwo, na które trzeba zwracać uwagę, bo mamy już przykład „Rzeczpospolitej”, która co prawda została sprzedana polskiemu kapitałowi, ale wprost powiązanemu politycznie z jedną opcją. Ocena tego ruchu była jednoznacznie negatywna.

 

A inne tytuły? Przecież one nie mają w Polsce zachodnich nadzorców. Tomasz Lis, wbrew sugestiom tygodnika „w Sieci” nie stoi nad zespołem redakcyjnym w hitlerowskim mundurze i nie dyktuje dziennikarzom faksów nadanych z Berlina. Kolejne wydania tygodników i dzienników układają polskie zespoły redakcyjne, zarówno na poziomie ogólnopolskim jak i na poziomie lokalnym, mimo że należą w dużej mierze do niemieckich koncernów. Układają je pod płatnika. I to jest najsmutniejsza prawda. Tam gdzie samorząd szczodrze sypie do kasy wydawcy, tam od razu ma to odzwierciedlenie w treści. Trudno dziś o jakąkolwiek niezależność poszczególnych tytułów (nie mówię, że nie ma niezależnych dziennikarzy), gdy rynek reklamowy jest spolaryzowany. Gdy u władzy było PO-PSL „Gazeta Wyborcza” puchła od dodatków i treści. Po zmianie władzy puchnie ktoś inny. Za trzy, pięć, dziesięć lat sytuacja się odwróci i Skarb Państwa sfinansuje tytuły obsługujące wyborców partii wówczas rządzącej. I nie ma znaczenia kto jest na końcu łańcucha pokarmowego, Niemiec, Polak czy Amerykanin. Z jednym wyjątkiem. I jeśli miałbym sugerować kierunek, w którym należy spojrzeć, to proponowałbym wschód.

 

Sputnik czy RT (znany do 2009 jako Russia Today) to nie są media w znanym w naszym kręgu kulturowym rozumieniu. To kremlowskie kanały propagandowe, założone lub przejęte i przeorganizowane przez Władimira Putina i podległe mu resorty. Jeśli jakieś obce mocarstwo ma poprzez swoje media bezpośredni wpływ na czytelników w naszym kraju to bardziej stawiałbym tu na Rosję a nie Niemcy. Bo jeśli chodzi o Niemcy, to praprzyczyną zmian linii redakcyjnych przejmowanych przez nie tytułów nie jest ambasada Berlina w Warszawie a pieniądze i obrany przez nie target. Ten sam, w który celują w całej Europie – lewicowy, wyznający tzw. wartości europejskie w miejsce narodowych, mający w pogardzie kulturę i tradycję własnego narodu. Tak z grubsza, bo przecież nie wszyscy ich czytelnicy wprost w ten sposób się dziś identyfikują, i nie wszystkie tytuły realizują taką linię redakcyjną. Ale taki obraz wyłania się po analizie chociażby okładek najpopularniejszych tytułów należących do zachodniego kapitału. Ich okręty flagowe ostrzeliwują wartości, do których w Polsce przywiązujemy wagę. Jednak tu, w odróżnieniu od tzw. mediów rosyjskich, problem leży nie w tym, kto jest właścicielem danego tytułu, a w tym, dzięki komu ten właściciel zarabia.

 

Wojciech Pokora