Symptom „Borubara” – ŁUKASZ WARZECHA o dorabianiu gęby przez hejterów

Czy pamiętają państwo „Borubara”? O „Borubarze” trąbiły media nieprzychylne prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu po jednej z jego publicznych wypowiedzi, po jednym z meczów polskiej reprezentacji. Ówczesny prezydent miał takie właśnie miano nadać polskiemu bramkarzowi, Arturowi Borucowi.

 

Ileż było wtedy śmiechu! Nawet jeśli nie padało to wprost, przesłanie podających sobie dalej wieść o „Borubarze” było takie, że prezydent Kaczyński jest idiotą, nie znającym nawet nazwiska bramkarza, którego przed chwilą oglądał na boisku.

 

Tyle że, jeśli posłuchało się wypowiedzi Lecha Kaczyńskiego uważnie, można było usłyszeć, że mówi on „Boruc bardzo…”, lecz jako że zmarły tragicznie prezydent miał raczej średnią dykcję, w pierwszym momencie brzmiało to zestawienie istotnie jak „Borubar”. Trudno jednak uznać, że dziennikarze, politycy czy ktokolwiek słuchający uważnie nie był w stanie rozróżnić w końcu dwóch wyrazów.

 

Wyobrażam sobie, jaką traumą musiało być dla Lecha Kaczyńskiego zmierzanie się na co dzień z masą komentarzy, robiących z niego z różnych powodów kretyna. Warszawski inteligent z dużym dorobkiem publicznym i politycznym, z dobrego domu, erudyta, był sprowadzany do jednego językowego lapsusu (a i to nieprawdziwego) jednej niezręcznej wypowiedzi czy jednego zdjęcia z trzymanym do góry nogami szalikiem z napisem „Polska” (fotografia zrobiona moment przed tym, jak Lech Kaczyński szalik przekręcił na właściwą stronę). Żeby to znosić, trzeba było mieć cierpliwość świętego. Przy czym Kaczyńskiemu było jednak o tyle łatwiej, że istniała grupa twardo go broniących. Mimo to „Borubar” trwał bardzo długo jako sztandarowy dowód na głupotę prezydenta, a myślę, że dla niektórych nadal nim jest.

 

Publicyści stają się z czasem osobami publicznymi – jedni bardziej, inni mniej. Ja przekonałem się, że w takiej sytuacji nie ma żadnej taryfy ulgowej. Że symptom „Borubara” działa tu cały czas. Przeciwnicy – dotyczy to zwłaszcza tych publicystów, którzy mają wyraziste poglądy i wielu osobom podpadli – nie będą patrzeć na nas poprzez całość naszych dokonań, wiele napisanych tekstów, dorobek. Gdy tylko nadarzy się okazja – jeden błąd, lapsus, wpadka – choćby całkowicie dęta, natychmiast ją wykorzystają, tak jak wykorzystywano „Borubara”.

 

Mnie przydarzyło się kilka takich sytuacji i chodzi za mną kilka takich „Borubarów”. Jeden, najbardziej zagadkowy, to „markiz ze Zgierza”. „Markiza” jestem jeszcze w stanie jakoś zrozumieć – to zapewne przytyk do rzekomego nadęcia (może tak mnie niektórzy odbierają). Ale Zgierza nijak nie jestem w stanie pojąć. Nie mam z tym miastem nic wspólnego, może tylko przejeżdżałem przez nie kilkakrotnie – w końcu jest położone obok mojej rodzinnej Łodzi.

 

 

Inna złośliwa ksywka to „Kierownik Jeziora”. Ją zawdzięczam Romanowi Kurkiewiczowi. Kiedyś, lata temu, podczas rozmowy w studiu TOK FM, Kurkiewicz cały czas przerywał mi, gdy mówiłem. Powiedziałem więc w końcu: „Może dałbyś mi dokończyć? Ja ci pozwoliłem mówić…” – na co Kurkiewicz: „A co ty jesteś – kierownik jeziora, żebyś mi miał pozwalać albo nie?”. Nie mam pojęcia, skąd on tego kierownika jeziora wziął, ale przylgnęło.

 

Była wreszcie najsłynniejsza bodaj sytuacja z zupą. Sprawa w istocie banalna. Na zorganizowanej przez prezydenta konferencji w sprawie projektu nowej konstytucji na Stadionie Narodowym w 2018 roku ustawiano w hallu poczęstunek dla gości. Dyskusje w podgrupach, toczone w salach, były, mówiąc szczerze, nudnawe, więc wyszedłem na korytarz, a tam postanowiłem skorzystać z bufetu. Gdy zacząłem nalewać sobie zupę, pojawił się ktoś z firmy kateringowej z komunikatem, że zupy nalewać sobie nie można, bo poczęstunek będzie dostępny dopiero za 10 minut (tyle brakowało do przerwy). Nie wiem, jak państwu, ale mnie wszystkie podobne sytuacje kojarzą się natychmiast z głęboką komuną z czasów „Misia” – „Jem przecież”, „Panie, panie, ja tu mięso mam” – albo z genialną książeczką Jacka Fedorowicza z tamtego czasu, zatytułowaną „W zasadzie tak”. Poczęstunek w bufecie, gość konferencji, który chce z niego skorzystać i pracownik obsługi, który oznajmia, że nie teraz, ale za dziesięć minut – Bareja wiecznie żywy. W tej sytuacji uznałem, że głupota ma swoje granice. Zupę nalałem i spytałem: „I co pan zrobi? Zabierze mi ten talerz?”.

 

Całe zdarzenie uznałem jednak za zabawne, właśnie barejowskie w duchu i tak je opisałem na swoim Facebooku – na profilu całkowicie prywatnym, widocznym tylko dla znajomych. Niestety, jeden z nich – zresztą do dzisiaj pracownik Kancelarii Prezydenta – postanowił wpis skopiować i wynieść na Twitter, czyli platformę całkowicie otwartą.

 

Reakcja twitterowego tłumu była łatwa do przewidzenia. Nie liczył się ani absurdalny klimat wydarzenia, ani jego peerelowski posmak – ważne było tylko to, że masa moich internetowych antyfanów dostała pożywkę. I nie miało żadnego znaczenia, że wspomniana osoba wpis po kilkunastu minutach skasowała. Od tego czasu słynna zupa pojawia się jako argument ostateczny (coś w rodzaju argumentum ad Hitlerum): Warzecha jest idiotą, bo chciał zjeść zupę za darmochę i kłócił się o to z kelnerem.

 

Można uznać, że to skrajnie niesprawiedliwe. Można się buntować, krzyczeć o nic nierozumiejących idiotach. Tłumaczyć, że miało się rację albo że chodzi o niewinną anegdotkę. To na nic, bo przecież nie mamy do czynienia z racjonalną oceną. Nie mówimy w takiej sytuacji do kogoś, kto chce posłuchać naszej wersji – tak jak nikogo kiedyś nie interesowało, jak naprawdę było z „Borubarem”. Wykorzystujący taką historyjkę, lapsus, drobny błąd, potknięcie nie dadzą się przekonać, że przesadzają – bo wcale nie chcą być przekonywani. Cieszą się tylko, że los podał im do ręki pałkę na nielubianego publicystę, polityka, osobę publiczną.

Możliwości są dwie. Albo robimy z takich sytuacji aferę, podążamy śladem szczególnie chamskich hejterów, może domagamy się od nich przeprosin, jak robią niektórzy dziennikarze, atakowani w mediach społecznościowych. Albo przyjmujemy, że tak po prostu musi być, taki jest urok naszej epoki i nic na to nie poradzimy. Ja opowiadam się za tym drugim rozwiązaniem. Możemy najwyżej skorzystać z narzędzia, jakim jest blokowanie – co korzystającym z mediów społecznościowych polecam.

 

Łukasz Warzecha