DOMINIK SZCZĘSNY-KOSTANECKI: Ciężar znaczeń marszu na Kuropaty

Dziady – na poły pogańskie, na poły chrześcijańskie wypominki za zmarłych, obchodzone w przestrzeni dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Opisane, czy raczej wystylizowane przez Mickiewicza, w przeciwieństwie do opisanych przezeń w „Panu Tadeuszu” obyczajów szlacheckich nie stanowią li-tylko reliktu mijającej, a obecnie dawno już minionej epoki. Wie o tym nie tylko niepodległościowo zorientowana część białoruskiego społeczeństwa, ale również wroga tej tradycji władza państwowa, która usunęła dwa pierwsze dni listopada ze świątecznego kalendarza, w tym roku zaś postanowiła zmniejszyć zasięg obchodów przy użyciu siły. Aresztowano ponad 300 osób, w tym operatora i współpracowników telewizji Biełsat.

 

Konfrontacja ta miała miejsce 1 listopada 2020, a więc dosłownie klika dni temu. W ramach ogólnonarodowego protestu Białorusinów przeciwko reżimowi Łukaszenki, tysiące ludzi (portal Nasza Niwa mówi o 20 tysiącach; Biełsat i Radio Swaboda podają liczbę 10 tysięcy) wzięło udział w stających się tradycją niedzielnych manifestacjach. Tym razem jednak, wskutek kalendarzowej koincydencji siódmego – lub , jak kto woli, pierwszego dnia tygodnia – z dniami eschatologicznej zadumy, protest ten zyskał znaczenie szczególne. By właściwie nakreślić cywilizacyjne zderzenie władzy i społeczeństwa – bo w takich kategoriach należy sprawy te rozpatrywać już od dawna – potrzebny jest obrazek pomocniczy. Widzimy na nim kobietę z czerwonym plecakiem, stojącą na krawędzi chodnika. Nie da się określić jej wieku, ponieważ zdjęcie zostało zrobione zza i sponad jej pleców, przy nie najlepszej rozdzielczości. Naprzeciwko stoi milicjant – mierzy do niej z broni długolufowej. Być może kule w jego magazynku są gumowe, ale kobieta tego nie wie…

 

Pierwsze publiczne dziady w dziejach współczesnej Białorusi miały miejsce ponad 30 lat temu, a dokładnie w roku 1988. Uczestnicy tamtej procesji, mimo interweniującej milicji, dotarli do położonych na skraju Mińska Kuropat. Z niewielką przerwą obejmującą trzy lata rzeczywistej wolności (za prezydentury Szuszkiewicza), marsze na Kuropaty poza wymiarem duchowym, stanowiły akt sprzeciwu wobec autorytarnej władzy: najpierw komunistycznej, potem łukaszenkowskiej.

 

Są bowiem Kuropaty jednym z najważniejszych kluczy do rozwikłania białoruskiej tożsamości. W 1937, w szczycie stalinowskiej czystki, a de facto ludobójstwa, którego częścią jest również „operacja polska” NKWD, zakopano – bo przecież nie pochowano! – ponad 130 przedstawicieli białoruskiej inteligencji. Ktoś krzyknie: cóż to za liczba?, w czasie Wielkiego Głodu Stalin wymordował milion (być może nawet 10 milionów) Ukraińców, podczas „operacji polskiej” zgładzono ok. 111 tys. ludzi! Jak można przeciwstawiać tym masom grupę ludzi nie większą niż jedna kompania? Po pierwsze: nie przeciwstawiać – ofiary, spowite całunem śmierci, nie walczą o pierwszeństwo – jedyne, o co walczą, to pamięć, na pewno nie o prymat nad innymi. Po drugie, trzeba te sprawy dobrze rozumieć: nie posiadająca tradycji powszechnych zrywów w postaci powstania Chmielnickiego, jak i pozbawiona przez carsko-bolszewicką politykę elit politycznych Białoruś liczyła w Międzywojniu swych autentycznych patriotów na sztuki. Z tego względu – bez wdawania się w jałową matematykę – wypada stwierdzić, że „operacja białoruska” NKWD zadała narodowej elicie cios potężny.

 

W tym momencie widać już dobrze pierwszy splot semantyczny marszu na Kuropaty. To usankcjonowany najświetniejszą poezją urodzonego opodal wieszcza, imperatyw pamięci o zmarłych. Mickiewicz, wychodzący od prezentacji dziadów w wymiarze lokalno-rodzinnym, poprzez refleksję nad nieszczęśliwą miłością bohatera oraz jego niezrozumieniem – brakiem współodczuwania przez świat, w części trzeciej sublimuje swą opowieść w kierunku filozofii polityki, mówiąc: to ona stanowi najważniejsze zadanie dojrzałego przedstawiciela polskiej wspólnoty. Podobnie rzecz wygląda w przypadku dziadów obchodzonych realnie, choć w przypadku współczesnej Białorusi należałoby raczej mówić o współistnieniu wypominków typu pierwszego i trzeciego. Nie to jest jednak najistotniejsze. Niezależenie od ewentualnej przymieszki, dla wspólnoty w sposób systemowy okradanej z własnej tożsamości, również historycznej, ów podwójny powrót (na poziomie obyczaju i pamięci narodowej) do tradycji niekomunistycznej, czy wręcz antykomunistycznej – jak w przypadku palenia zniczy ofiarom NKWD – ma znaczenie fundamentalne.

 

Tu wyłania się drugi splot znaczeniowy: kłamstwo Kuropat, objętych zakazem badań archeologicznych, analogicznie do kłamstwa katyńskiego, zostało obmyślone i było wykorzystywane jako skuteczny paralizator narodowych odruchów. Jednocześnie intensyfikacja oddolnych zabiegów komemoratywnych stanowi w takich sytuacjach jeden z wyznaczników narodowego wzmożenia. W zasadzie samoistnie nasuwa się tu skojarzenie z sierpniem 1980 roku, gdy Stocznia Gdańska stała się wyspą polskiej niepodległości, skrawkiem niezależnej od komunistów Rzeczpospolitej, a broszury o Katyniu kupowało się na ulicy. I chociaż Polakom przyszło oczekiwać wyzwolenia do roku 1989 lub – jak kto woli – 2015, to jednak z dzisiejszej perspektywy owoce tamtej solidarnościowej konfederacji nie zostały zmarnowane.

 

W tym kontekście braciom Białorusinom należy życzyć, by w ramach zarysowanych tu paralel, ich moment historyczny odpowiadał naszemu rokowi 1989 (2015). Znaczyłoby to bowiem, że tryumf nadejdzie już niebawem. Ale nawet jeśli powyższa analogia okaże się chybiona, jeśli Łukaszenka w najbliższych tygodniach nie ustąpi, po tym co wydarzyło się w następstwie sfałszowanych wyborów – i w czym, jak staraliśmy się dowieść szczególną rolę odegrały ostatnie dziady – powrotu do status quo sprzed 9 sierpnia już nie będzie. Pielęgnując pamięć o duszach przodków, Białorusini, jako naród, odzyskali własną.

 

Dominik Szczęsny-Kostanecki