Trafiłem w środek piekła – rozmowa z fotoreporterem WITOLDEM DOBROWOLSKIM

Ludzie byli bici losowo. Każdy z nas został uderzony kilka razy. Spytano mnie czy jestem Polakiem i podcięto mi nogi. Upadłem na twarz i znowu było bicie. Ten koszmar trwał  15 godzin – opowiada fotoreporter Witold Dobrowolski, zatrzymany podczas demonstracji na Białorusi, w rozmowie z Dorotą Zielińską.

 

Czy wyjeżdżając na Białoruś spodziewał się Pan, że to się tak potoczy?

 

Nie spodziewałem się żadnej z tych rzeczy, które mnie spotkały – zatrzymania, a tak naprawdę to porwania z ulicy, i przede wszystkim takiej brutalności, tortur, bicia. Przed wyjazdem oczywiście przygotowywałem się, rozmawiałem z dziennikarzami z Białorusi, z dyrektorką Biełsatu, ze znajomymi, którzy pracowali tam podczas protestów w 2006 i 2010 roku.  Nikt nie wyobrażał sobie, że coś takiego będzie miało miejsce. Ostrzegano, że mogę być zatrzymany, że mogę stracić sprzęt, ale mówiono też, że dadzą mi zadzwonić do konsula, że potrwa to kilka godzin i zostanę wypuszczony. A okazało się, że trafiłem w sam środek piekła, razem z siedmioma tysiącami innych osób, które w większości zostały porwane z ulicy i trafiły do takich katowni jak ja.

 

A czy dziennikarsko ten wyjazd się powiódł? Czy udało się Panu zrobić dobre zdjęcia? I co ze sprzętem, czy nie został zniszczony lub skonfiskowany?

 

To jest właśnie taka ironia, że ja zostałem pobity, ale sprzęt jest cały, odzyskany z kartami pamięci i ze wszystkim. Nie zdążyłem zrobić satysfakcjonujących zdjęć, ale w pewien sposób misja dziennikarska się powiodła, ponieważ dzięki temu co nas spotkało z Kacprem (Sienickim, również aresztowanym podczas protestów na Białorusi – przyp. red.), o tym katowaniu, tych torturach usłyszała cała Polska, a nawet cały świat. Jeśli chodzi o same zdjęcia – w dniu wyborów wykonywałem swoją pracę dziennikarską jako fotoreporter. Byłem ostrożny tego dnia i chciałem się trzymać ekipy Biełsatu, byliśmy w sztabie Cichanouskiej i spóźniliśmy się na te wszystkie demonstracje. Dopiero o północy wyszliśmy na ulice. Zdążyłem zrobić parę zdjęć ze starć ulicznych – to nie były zdjęcia, które mnie satysfakcjonowały. Wiedziałem, że następnego dnia będą większe protesty – o ósmej wieczorem miała być demonstracja. Ale kiedy z Kacprem szliśmy na tę demonstrację zostaliśmy porwani z ulicy. To było o siódmej, kiedy byliśmy gdzieś na starym mieście i demonstrantów nie było jeszcze nigdzie widać.

 

Spędził Pan w więzieniu prawie trzy doby, czy spodziewał się Pan, że to będzie tak długo? Czy raczej myślał Pan, że sprawdzą was, zobaczą, że Polacy, obywatele Unii Europejskiej, dziennikarz z legitymacją prasową i wypuszczą? 

 

Po pierwsze kwestia zatrzymania, podjechał bus, wyszli z niego zamaskowani OMON-owcy. Dokumenty – krzyknęli. Pokazaliśmy paszporty, powiedzieliśmy, że jesteśmy turystami. Oczywiście z tego względu, że większość dziennikarzy, myślę że jakieś 90 proc., przybyło na Białoruś bez akredytacji. Zostaliśmy od razu wpakowani do tego busa i pobici do nieprzytomności. Zawieziono nas do miejsca postoju więźniarek, tam były takie pojedyncze cele, myślę, że metr na metr kwadratowy, i w każdej były wciśnięte po trzy osoby.

 

Czyli na stojąco…

 

Tak, oczywiście. Potem zawieziono nas w jakieś miejsce, to była komenda milicji lub ministerstwo spraw wewnętrznych, trudno powiedzieć. Otworzono drzwi, wyrzucono nas i tam już była „ścieżka zdrowia”. Wydaje mi się, że coś takiego trudno dziś zobaczyć gdziekolwiek w Europie, przynajmniej w tak zorganizowany sposób i na poziomie państwowym.

 

Powiedział Pan – „ścieżka zdrowia”, to słowo używane było w Polsce za czasów komuny. Czy ono też funkcjonuje na Białorusi, tak nazywa się bicie i tortury w więzieniach, czy po prostu Pan to zna z polskiej historii?

 

Znam to określenie z polskiej historii. To było brutalne, każdy z tych oficerów policji, czy tam  OMON-u, musiał uderzyć nas biegnących. Wpadliśmy w korytarz, tam również była „ścieżka zdrowia”, wreszcie trafiliśmy do wielkiej sali gimnastycznej, gdzie znajdowało się już około trzystu osób. Leżeli w szeregach, zakuci w kajdanki. Rzucono nas w jeden z tych szeregów, spięto nam ręce plastikowymi kajdankami z tyłu i kazano zwrócić twarz w lewą stronę.  No i znaleźliśmy się w środku piekła. Ludzie byli bici losowo. Myślę że każdy z nas został kilka razy uderzony. Jedną osobę katowano tam 15 minut. Mnie postawiono, spytano czy jestem Polakiem i podcięto mi nogi. Upadłem na twarz i znowu było bicie.  Ten koszmar trwał  15 godzin. Cały czas było zastraszanie, cały czas było bicie.  Najgorsze, że nie wiedzieliśmy co się dzieje. Byliśmy totalnie zaskoczeni skalą tego co się działo. W pewnym momencie zorientowali się, że jestem dziennikarzem – miałem akredytację ze sztabu Cichanouskiej.  To nie zmieniło ich podejścia do mnie, cały czas było to samo, cały czas było bicie. Potem kazali wszystkim klęczeć, z rękoma skutymi z tyłu i głową przy podłodze – to było bardzo bolesne, wymagające, ludzie nie dawali rady. Wtedy bito. I jeszcze takie sadystyczne zachowania – krzyczano: „kto jest waszym ulubionym prezydentem?”. Wszyscy musieli odpowiedzieć zgodnie: „Aleksandr Ryhorawicz Łukaszenka”. Jakiś sadysta zaczął krzyczeć, że on jest obrońcą tego miasta, prawdziwym patriotą i że mamy błagać o litość. Więc wszyscy błagaliśmy o litość, o przebaczenie.  Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać, do czego reżim się posunął, czy na demonstracjach nie zaczęto ludzi kosić z kałasznikowów. Byliśmy przekonani, że zginie wiele osób. Dopiero potem się dowiedziałem, że tylko jeden zatrzymany umarł, ze względu na słaby organizm, ale nie na tej sali gdzie ja przebywałem.

 

To było w Mińsku?

 

Tak. Potem zabrano nas skutych do więźniarek. W drodze do więzienia kapitan OMON-u, w takim czerwonym berecie, zaczął rozmawiać z demonstrantami o polityce, jak te demonstracje powinny wyglądać, co robić żeby nie być zatrzymanym. Koniec końców wyszło na to, że najlepiej nie wychodzić z domu.

 

To był tak zwany „dobry policjant”, czy tylko grał takiego, aby zrobić dobre wrażenie po tych oprawcach i sadystach?

 

On nie był z tych ludzi z sali,  odpowiadał za transport. Nie wykluczam oczywiście, że wcześniej bił, ale w tamtym momencie, w stosunku do nas był ludzki i po prostu pokazywał swoją perspektywę – człowieka ze służb resortowych, jak oni na to patrzą:  że nie godzą się na jakiekolwiek „majdany”. Uważał, iż ludzie tu przyjeżdżają, czy to z Polski, czy z Rosji, i dostają 100 dolarów żeby robić zamęt.

 

W jakim języku odbywała się rozmowa z tym „dobrym policjantem”, po rosyjsku czy białorusku?

 

Po rosyjsku. Ostatecznie dojechaliśmy do tego więzienia, czy łagru w Żodino. Tam na początku również była „ścieżka zdrowia”. Szczekały psy, ale zaskakujące było to, że nie bolało – uderzali tak jakby nie chcieli zrobić krzywdy, a psy miały kagańce. Na nikim to nie zrobiło wrażenia, po tym co spotkało nas wcześniej. Zabrano wszystkich do takiego podwórka, spacerniaka, gdzie oczekiwaliśmy na umieszczenie w celach. I tam już była woda z kranu – dla mnie smakowała jak źródlana, bo byłem po prostu wykończony i chciałem się napić – i toaleta , oczywiście taka… powiedzmy, stalinowska dziura w ziemi, w podłodze, ale to w żaden sposób nie przeszkadzało. Jedynym problemem były przepełnione cele, bo zatrzymano siedem tysięcy osób. W Hongkongu tyle zatrzymywano przez pół roku, a na Białorusi w trzy dni.  W mojej celi było sześć łóżek i 24 osoby, wiem że wszystkie wyszły, odezwali się do mnie.

 

Czy wcześniej widział Pan już takie traktowanie demonstrantów, bo przecież relacjonował Pan inne protesty?

 

Na Majdan dotarłem tuż po „czarnym czwartku” więc nie spotkałem już milicji w konfrontacji z demonstrantami. Byłem we Francji na protestach „żółtych kamizelek”. Hongkong oczywiście, za te zdjęcia dostałem Grand Press Photo. Byłem w Bejrucie, tam też widziałem duże starcia. Czym różni się Białoruś? Poza ekstremalną brutalnością, co oczywiście cechuje OMON, zauważyłem ogromny profesjonalizm w „czyszczeniu” ulic z  demonstrantów. Oni mają sprzęt jakiego nigdy nie widziałem, samochody z takimi osłonami, które miały spychać demonstrantów, ze stanowiskiem dla strzelca z gazem łzawiącymi. Armatki wodne, wozy opancerzone ze strzelcami – to była po prostu taka ruszająca się ściana, która spychała protestujących. Z tym wręcz nie dawało się fizycznie walczyć, człowiek przeciwko maszynie. To było niesamowite, czegoś takiego wcześniej nie widziałem – totalna brutalna machina, która czyściła ulice. A potem pojawiały się te busiki, z których wyskakiwali ludzie w kominiarkach, którzy jak w jakimś przerysowanym filmie krytykującym totalitaryzm, pojawiają się i porywają ludzi z ulicy. Później przez tydzień nie wiemy, gdzie te osoby są, czy w ogóle żyją. W Hongkongu przez sześć miesięcy policja w ogóle się nie uczyła, cały czas popełniali te same błędy – dopuszczali do wielkich demonstracji, które potem pacyfikowali, albo bawili się tam w kotka i myszkę z demonstrantami, którzy pojawiali się na ulicach, robili blokady i znikali, a policja nie nadążała. To było wręcz żałosne. Na Białorusi, po prostu z dnia na dzień się nauczyli, że wszystkich trzeba zatrzymywać, brutalnie spacyfikować i tak było…

 

Czy wybiera się Pan jeszcze na Białoruś?

 

To jest kwestia bezpieczeństwa. Musiałem wrócić do Polski ponieważ okazano mi tak ogromne wsparcie, zarówno politycy różnych opcji, jak i rząd, dyplomacja, znajomi, dziennikarze, wykładowcy.  Gdybym znowu poszedł na demonstrację i dał się zatrzymać, to by wyglądało niepoważnie i to by był całkowity brak szacunku. Oczywiście jestem sercem z Białorusinami – wystarczyło kilka dni i pokochałem ich, zżyłem się z nimi.  Uważam że są nam nawet bliżsi kulturowo niż Ukraińcy, których uważam za braci. Nie chcę zmarnować tego, co dla mnie zrobiono, choć bardzo bym chciał dokumentować to, co się tam dzieje.

 

Rozmawiała Dorota Zielińska

 

Poniżej zdjęcia Witolda Dobrowolskiego z demonstracji na Białorusi