Sztuka od zawsze była częścią polityki. Najpierw antyczni władcy zamawiali sztuki teatralne, malowidła, posągi i świątynie, które miały podkreślać znaczenie ich władzy, nadać jej boski charakter. I artyści – zaliczając w ich poczet również architektów – wykonywali te polityczne zadania. Najprawdopodobniej artyści z tych zleceń mieli, poza pieniędzmi, przyjemność. W wypadku dzieł wybitnych mieli uznanie rodaków, a bywało, że nawet przechodzili do historii.
Jednakże artyści to ludek niepokorny i już w antycznej Grecji zdarzało się, że pisywali sztuki „antypaństwowe”, naruszali tabu danej społeczności, poruszając tematy klęsk i złych rządów danego plemienia. Wtedy spotykała ich kara, najczęściej w postaci zakazu wystawiania ich sztuk, co równało się o wiele niższym dochodom, niż te jakie osiągali przed politycznym wybrykiem.
Molier w walce z donosicielami
W średniowieczu i później, aż do dzisiejszych czasów, artyści również dzielili się na dwie kategorie. Na tych, którzy posłusznie wykonywali polecenia władzy i na tych, którzy poruszali tematy niewygodne dla władzy. Skutkiem czego pojawiła się państwowa cenzura. To znaczy jeszcze inaczej to ujmując – każdy dwór królewski zawsze był pełen usłużnych donosiciele, którzy informowali swych władców, że taki Molier znowu napisał i wystawił coś nieprzyjemnego. Skutkiem tego zwracano Molierowi uwagę, a bywało nawet, że sam król beształ komediopisarza.
Można jednak przyjąć, że pierwsza cenzura, jako instytucja pojawiła się w czasach Ludwika XIV. Ale oczywiście to nie wystarczało, żeby opanować krnąbrny charakter Moliera i innych. Dlatego też kościół brał na siebie obowiązki nazywania rzeczy po imieniu – i imiennie wskazywał, że pan Molier w tym a tym dziele naruszył dobre imię kościoła. Tak było – na przykład – ze „Świętoszkiem”.
Ta komedia dosłownie rozjuszyła kler, bo choć na scenie nie pojawia się żaden ksiądz, to jednak Tartuffe jest człowiekiem kościoła, jest jednym ze świeckich, którzy kościół wspierają, czerpiąc z tego niemałe zyski. I na skutek nacisku kleru król zakazywał grania „Świętoszka”. Ale ponieważ król prowadził z klerem cichą wojnę, to po pewnym czasie zezwalał na granie tego utworu. Król po prostu chciał pokazać kardynałom i biskupom kto tu naprawdę rządzi.
Podsłuchiwanie teatru w Polsce
Stała cenzura, jako urząd, pojawiła się na ziemiach polskich – w Warszawie – w roku 1915, wraz z utworzeniem Królestwa Polskiego. Wtedy to władze carskie delegowały na każde przedstawienia policjantów, którzy później pisali sprawozdania z tego co i jak artyści grali, oraz jak zachowywała się publiczność, jak reagowała na kwestie „antypaństwowe”. Spora część tych raportów zachowała się do dzisiaj i są świadectwem przegranej walki władzy ze sztuką.
Gdybym został doradcą jakiegoś rządu, czego się nie dopraszam, ale wszystko jest możliwe… gdyby zatem ktoś „rządowy” zapytał mnie o zdanie, to jak najserdeczniej, jak najusilniej odradzałbym wchodzenie w zatargi ideowe z artystami. Zabawy z takich zatargów nie ma żadnej, a odpowiedzialność duża. Niepokorni wobec władzy artyści byli, są i będą. A władza bardzo łatwo może zyskać miano „czepialskiej”, żeby nie szukać gorszych określeń.
W ponurych bierutowskich czasach, Włodzimierz Sokorski – minister kultury i sztuki w latach 1952-56 – na jakimś oficjalnym spotkaniu beształ artystów teatru i pisarzy, że nie są wystarczająco „postępowi”, że są wrogami nowego systemu. Minister posunął się nawet do tego, że z imienia i nazwiska wymieniał niepokornych. Wtedy zabrał głos profesor Bohdan Korzeniewski – reżyser, krytyk i historyk teatru, tłumacz, pisarz i pedagog, jeden z najwybitniejszych ludzi polskiego teatru – podszedł do mównicy i zapytał Sokorskiego:
– Panie ministrze, czy wie pan jak nazywał się minister kultury, za czasów Moliera?
– Nie wiem – odpowiedział zdziwiony minister.
– No, właśnie! – powiedział Korzeniewski i spokojnie wrócił na swoje krzesło.
Władzy awantury z artystami nie służą
Niestety co i rusz władza próbuje artystów pouczać, przypominając, że to władza ich utrzymuje. Argument to słaby, bo władza „utrzymuje” również kolejarzy, żołnierzy, nauczycieli i policjantów. I co? Władza chce im mówić jak mają nas bronić, chronić, leczyć, uczyć i wozić pociągami? A poza tym… Wszyscy wymienieni – łącznie z artystami – utrzymują się sami ze swej pracy, bo są naprawdę potrzebni. Bywa i tak, że awantury z artystami wszczynają jacyś lokalni urzędnicy niższej rangi, chcąc – to bardzo możliwe – zaistnieć „ogólnopolsko” jako twardziele.
Radziłbym – gdybym został tym doradcą rządowym – nie zwracać uwagi na nieprzychylne dla rządu zdania artystów. Po prostu przemilczałbym, robiąc wrażenie, że mam na głowie tak ważne sprawy, podejmuję właśnie tak istotne tematy, zanurzam się w otchłaniach filozofii egzystencjalnej, że po prostu nie mam czasu i zdrowia, żeby ciągle komentować co o mnie myśli jeden z drugim… artysta.
Przemilczanie to również narzędzie polityczny. A otwarte spory, awanturki, pyskówki osłabiają przecież majestat władzy, która nie powinna schylać się, żeby posłuchać co tam malutcy wygadują.
P.S. Ten felieton jest miejscami żartobliwy, żeby rozjaśnić przedwyborcze niebo.