WALTER ALTERMAN: O broni, czyli brońmy się…

Zdj.: Fragment popularnej, nie tylko w USA, tabliczki reklamowej zachwalającej amunicję

O powszechnym dostępie do broni czyli o nierozwadze jednych i niepohamowanej żądzy zysku drugich.

 W czasie tej wojny ogromnie uaktywniła się w Polsce grupa handlarzy bronią i ich medialnych  popleczników. Wysuwają oni argumenty tyleż liryczne co bałamutne. Głoszą, że powszechny dostęp do broni jest gwarancją wolności obywatelskiej każdego z nas. Twierdzą, że broń w każdym domu to pewność, że nikt nie ośmieli się napaść naszego mieszkania.

Pojawia się argument, że zaznajomiony z bronią obywatel – w razie agresji na Polskę – to przyszły, świetnie wyszkolony żołnierz i obrońca. Przyjrzyjmy się zatem tym argumentom.

Broń w każdym mieszkaniu

To nikogo nie uratuje, tym bardziej, że napady na mieszkania w celach rabunkowych są w Polsce rzadkością. Nasi przestępcy z branży złodziejskiej preferują kradzieże mieszkań, pod nieobecność ich mieszkańców. Dzieje się tak dlatego, że kradzieże z włamaniem są karane nieporównanie łagodniej niż napady z użyciem broni. Piszę o przestępstwach z kategorii „napad z użyciem broni”, bo logiczne jest, że po uzbrojeniu się zacnych obywateli, również zawodowi złodzieje i bandyci musieliby się uzbroić. Żeby nie być bezbronnymi wobec okradanych przez siebie właścicieli mieszkań. Ponadto – okradanie mieszkań nie jest dziś w modzie, bo majętni obywatele maja kosztowne precjoza jubilerskie i akcje w sejfach bankowych, a gotówkę trzymają na kartach.

Poza tym – są setki nowych sposobów na spokojne okradanie współobywateli, że wspomnę o metodzie na wnuczka, na nagłe opłaty zaległych rachunków za prąd, a nawet tradycyjne udawanie policjanta.

Broń na ulicach

W grę wchodzi również to, żeby – zdaniem propagatorów zbrojenia się obywateli – każdy obywatel miał możliwość poruszania się poza domem z bronią krótką, czyli pistoletem lub rewolwerem. A to – pozwolę sobie zwrócić uwagę – jest już szalenie niebezpieczne dla spokoju społecznego. Naród nasz nie jest tak flegmatyczny jak Anglicy i nie jest też tak popędliwy i temperamentny jak południowcy. Niemniej jest nerwowy. Byle stłuczka, byle zajechanie drogi samochodem powoduje w nas ogromne wzburzenie. Często padają brzydkie słowa a w ruch idą nawet pięści. Nie trzeba mieć tak potężnej wyobraźni jak Jules Verne, żeby przedstawić sobie sytuację, gdy dwóch rodaków ma dwa pistolety – po jednym na każdego ze zdenerwowanych uczestników samochodowej kolizji. A awantury w urzędach, w szpitalach, w sklepach, a nawet w miejscach pracy?

Cały ten zysk

Argument, że właściciele prywatnej broni krótkiej lub długiej są świetnym materiałem na dobrych żołnierzy jest naprawdę archaiczny. Owszem, jeszcze w czasie wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych – między 13 zjednoczonymi koloniami a Wielką Brytanią, w latach 1775-1783, zwaną niesłusznie rewolucją amerykańską, przydatność „ostrzelanych” traperów była istotna, ale nie decydująca. O zwycięstwie Stanów zdecydowała regularna liczna armia, którą udało się stworzyć, dostawy uzbrojenia, w tym armat z Francji, a także francuscy najemnicy. Ale amerykański mit o decydującym udziale farmerów i mieszczan ma się dobrze.

Podtrzymuje się ten mit również w odniesieniu do wojny domowej w USA, czyli do wojny secesyjnej z lat 1861-1865. Choć w tym konflikcie zbrojnym rola „pogromców bizonów” była żadna. Zwyciężyła Północ, bo miała więcej pieniędzy, środków, ciężkiego uzbrojenia a nawet okrętów. I mając to wszystko stworzyła silniejszą armię.

Dlaczego USA są ojczyzną mitów o potrzebie „samozbrojenia się obywateli”? Bo przemysł broni prywatnej jest w USA potęgą, a jego obroty znaczące dla gospodarki. I na nic zdają się argumenty rozsądku, że kolejne masakry, jakich dopuszczają się szaleńcy w szkołach, supermarketach, na festynach są wynikiem powszechnego dostępu do broni. Przemysł i handel bronią w USA kwitnie, bazując na naturalnym ludzkim lęku przed przemocą. I jakoś nie trafiają do przerażonych amerykanów argumenty, że właśnie ten ich lęk napędza spiralę przemocy.

Właściciel prywatnej broni obrońcą ojczyzny ?

Człowiek mający w domu broń, uczęszczający nawet regularnie na strzelnicę, wcale nie będzie przydatny armii. Dziś armia, to wyszkoleni fachowcy, czego dowodzi wojna rosyjska inwazja na Ukrainę. Oczywiście w tym kontekście fachowcy to Ukraińcy.

Szkolenie współczesnego żołnierza jest procesem, który musi trwać co najmniej dwa lata. Na współczesnym polu walki pospolite ruszenie właścicieli pistoletów, broni myśliwskiej, czy nawet strzeleckiej broni długiej może jedynie wprowadzić chaos. Tym groźniejszy, że posiadacze prywatnej broni będą uważali się za lepszych. Nadto – armia to także posłuch i rygor. Już widzę dumnych właścicieli najdroższej prywatnej broni, jak podporządkowują się rozkazom jakiegoś chudziaka plutonowego.

Lobbyści prywatnych zbrojeń powołują się też na duże grono myśliwych. Dane z roku 2019 mówią, że w Polsce było ponad 126,5 tys. myśliwych zrzeszonych w 4691 kołach łowieckich. Nie wchodząc w spór o zasadność uprawianie myślistwa, trzeba stwierdzić, że większość z polujących to osoby starsze, które po każdym jednodniowym polowaniu muszą co najmniej tydzień odpoczywać. I z całą pewnością wcielenie do armii, powołanie na wojnę myśliwych byłoby pomysłem godnym Mrożka lub Geneta.

W czyim interesie?

Na tym interesie, gdyby się w Polsce rozwinął, zrobiliby jedynie polscy handlarze bronią. Jednak zyski społeczne byłyby na dużym minusie. Broń zaczęłaby rychło trafiać w ręce gangsterów i kiboli. Zwróćmy i na to  uwagę, że broń do powszechnej sprzedaży pochodziłaby z zagranicy, bo sami takich „atrybutów męskości” nie produkujemy. W grę zatem wchodzi w sumie marny zysk z podatków dla państwa.

Szansa samoobrony

Dzisiaj do uzyskania uprawnień na posiadanie broni krótkiej i długiej wystarcza kilkugodzinny kurs. A i to – jak świadczy sprawa posła Cezarego Grabarczyka – niektórym za dużo i szukają zaświadczeń o kursach, których nie odbyli.

Czy obywatel mający nawet przy sobie broń jest w stanie obronić się przed fizycznym atakiem innego obywatela? Nie sądzę, bo agresor ma zawsze przewagę i ma już najczęściej gnata w łapie, gdy porządny obywatel zaczyna dopiero gmerać pod marynarką. A gdy jeden dopiero szuka broni, to ten przygotowany, ten napastnik na pewno zdąży wystrzelić jako pierwszy. I to kilka razy.

Naprawdę nie wiem, dlaczego tak wielu ludzi wierzy, że broń uchroni ich przed napadem, agresją psychopaty lub zawodowego bandyty.

Jeżeli chcemy mieć to, co w USA wyczyniają osobnicy niezrównoważeni, nawiedzeni fundamentaliści religijni to zezwólmy na powszechny dostęp do broni.

Podsumowując – armia nie potrzebuje ani myśliwych, ani osobników przerażonych, którzy ze strachu kupią rewolwer, pistolet czy nawet karabin. To są naprawdę dwa światy.

A skąd bierze się ta bezwzględność producentów i handlarzy bronią? Moim zdaniem sytuacja z działalnością lobby producentów broni potwierdza tezę, że spośród wszystkich znanych ludzkości żądz, największa jest żądza zysku.