Trochę się pozmieniało, również z językiem. Pojawiają się neologizmy najczęściej utworzone od dawnych słów lub nadające dawnym słowom nowe znaczenia. Burzliwy rozwój mediów społecznych otworzył zasób słownictwa, nie poddając tego otwarcia żadnym rygorom. Z jednej strony to dobrze, bo jakakolwiek cenzura jest niedopuszczalna, ale z drugiej – ludzie piszą jak potrafią. I nie chcą się uczyć.
Słyszę, jak polityk mówi do kamer i mikrofonów: „Mamy do czynienia z wieloma ryzykami”. A przecież „ryzyko” w języku polskim miało przez wieki tylko liczbę pojedynczą. Jednak coraz częściej pojawiają się te „ryzyka” jako liczba mnoga słowa „ryzyko”. Dla polityków i dziennikarzy powstaje problem, gdy chcą powiedzieć, że zjawisko ryzyka występuje na przykład w różnych obszarach gospodarki, rozbudowy infrastruktury czy bankowości.
Prawidłowo zdanie powinno brzmieć: Zdajemy sobie sprawę, że musimy podjąć decyzje niosące z sobą ryzyko w sferze handlu paliwami i gospodarki leśnej. Ale nie taką drogą idzie mówca, bo chce być poważny i naukowy. Więc mówi, że: „W obszarze handlu paliwami i gospodarki leśnej występują u nas ryzyka”.
Słownik Języka Polskiego PWN podpowiada nam, że „ryzyko” to: 1. możliwość, że coś się nie uda; też: przedsięwzięcie, którego wynik jest niepewny; 2. odważenie się na takie niebezpieczeństwo; 3. prawdopodobieństwo powstania szkody obciążające osobę poszkodowaną niezależnie od jej winy, jeśli umowa lub przepis prawny nie zobowiązały innej osoby do wyrównania szkody.
W słowniku PWN nie ma mowy o liczbie mnogiej. Ale… w słownikach mediów społecznych już „ryzyka” są jako mianownik liczby mnogiej. Te społeczne słownik odnotowują po prostu to jak się dziś mówi i pisze. Jednak nie sądzę, żeby jacyś poważni językoznawcy na te słowniki mieli wpływ. Zasada – ludzie tak mówią, więc jest dobrze – nie jest najlepszą zasadą.
Powiedzmy inaczej – jeżeli teoretycznie słowo „ryzyka” funkcjonuje, więc można założyć, że używający go nie popełnia wielkiego przestępstwa (odstępstwa) wobec zasad. Ale to jednak nie tak. Bo nawet, bo gdyby można było, to jednak nie wpada. Zasada trzymania się utartych zasad, starych norm języka, jest dobra, bo stawia tamę pseudonauce, powstrzymuje dziki napływ neologizmów.
Podobny, jeśli nie ten sam, problem występuje z użyciem zwrotu „nasze polityki”. Pan Dominik Kozaczka z Collegium Civitas napisał nawet artykuł „Polityki publiczne jako proces”, w którym opisuje „polityki publiczne”. Autor pisze we wstępie: „Polityka publiczna jako dyscyplina wiedzy wyłoniła się z tradycji anglosaskiej, głównie w Stanach Zjednoczonych, gdzie wypracowano i uporządkowano wiodące teorie. Natomiast w Polsce ta nowa dyscyplina naukowa dopiero powoli dojrzewa, a jej dorobek teoretyczny nie jest zbyt wielki. Mimo że pewne polityki sektorowe (np. społeczna lub edukacji), mają już dość duże osiągnięcia na polu nauki”.
Zatem w naukach społecznych pojęcie wielości polityk nie tylko występuje, ale jest powszechnie używane i naukowcy uważają je za normalne. Jednakże w języku polskim nadal obowiązuje zasada, że polityka jest wyrazem występującym jedynie w liczbie pojedynczej. A „polityki” to jedynie w bierniku liczby pojedynczej.
Prawdopodobnie w USA, gdzie (cytując naukowca) „…wypracowano i uporządkowano wiodące teorie.” jest inaczej i język angielski ma również liczbę mnogą „polityki”. Ale u nas nie! Ktoś tę pracę czytał, ktoś ją recenzował… i nie zauważył problemu? A może to tylko samizdat i nikt tego nie czytał przed publikacją?
Przy okazji, autor artykułu zaznacza, że w USA: uporządkowano wiodące teorie. Dzisiaj właściwie wszyscy już używają pojęcia wiodący. I mamy: wiodący kraj, wiodący przemysł, wiodące teorie. Tymczasem wiodący jest spolszczonym rosyjskim „wieduszczyj”. A zatem, uwaga, uwaga… mamy do czynienia z rusycyzmem. Piszę to żartobliwie, bo jakoś nie wypieramy się germanizmów czy czechizmów, kochamy anglicyzmy, ale rusycyzmy nas bolą. Po polsku zatem należałoby powiedzieć, że: „… w Stanach Zjednoczonych uporządkowano przewodnie teorie”. Bo odpowiednikiem rosyjskiego wieduszczyj jest właśnie przewodni. Mamy nawet przecież zapomniane już określenie przewodnia niedziela.
Zostawmy jednak naukowca i wróćmy do polityków. Ostatnio jeden z ważniejszych stwierdził publicznie: „mamy jeszcze drugą alternatywę”. Z początku myślałem, że w sumie nie jest z nami źle, bo mamy aż cztery wyjścia. Ale nie, polityk „przybliżył problematykę” i wyszło na to, że miał na myśli alternatywę łacińską, klasyczną – czyli że mamy do wyboru dwa sposoby na rozwiązanie sprawy.
Są w narodzie poważne trudności ze zrozumieniem czym jest alternatywa. Dlatego polityk mówi, że mamy tę drugą alternatywę. Chłop niby dorosły, po studiach a mówi dziwnie. Dlaczego? Bo alternatywa jest pojęciem abstrakcyjnym. Jej desygnat nie ma fundamentów, piwnic, nie spala benzyny, nie da się go zjeść ani użyć do budowy drogi. Powtórzmy – alternatywa jest pojęciem abstrakcyjnym.
Według Słownika Języka Polskiego PWN, alternatywa opisuje sytuację, gdy mamy dwie wykluczające się możliwości; lub też oznacza: konieczność wyboru między dwiema wykluczającymi się możliwościami.
Profesor Jerzy Bralczyk zaś pisze tak: Alternatywa to wybór jednej z dwu możliwości. Przed alternatywą często stoimy: musimy wybierać. Coraz częściej alternatywą nazywamy też jedną z możliwości wyboru, przeciwstawianą innej, np.: Alternatywą dla europeizacji jest afrykanizacja.
I jeszcze jeden problem językowy. W ostatnich kilku dziesięcioleciach (właściwie już od 1945 roku) utrwalił się sposób informowania społeczeństwa o smutnych, trudnych i kłopotliwych przypadkach. Oto polityk lub dziennikarz mówi, na przykład: „W ostatnim czasie wystąpiło zjawisko wzrostu cen nawozów.”
Szanowni Państwo, zjawiskami, na które władza nie ma wpływu są opady deszczu lub śniegu, upały lub mróz, szadź i gołoledź. Bo taka jest uroda przyrody. Natomiast, gdy słyszę, że: „Mamy do czynienia z występującymi powodziami i podtopieniami” to zastanawiam się czy rząd nie zaniedbał budowy wałów przeciwpowodziowych i zrzuca odpowiedzialność na „odwieczne prawa natury”.
Maniera sugerowania bezosobowych działań jest okropna językowo i niebezpieczna politycznie. Bo nie ma tak, że: „Nastąpiła wycinka drzew rosnących na obszarze chronionym”, bo te drzewa same się nie wycięły. Ktoś konkretny je wyciął. Podobnie jest z katastrofami budowlanymi. Czytam: „zawalił się budynek” i podejrzewam, że ktoś do tego dopuścił. Ale nie, bo z tekstu wynika, że zawalił się sam. Stało się, zrobiło się, doszło do czegoś, miało coś miejsce jest objawem unika odpowiedzialności. Jeżeli czytam, że na wczasach doszło do masowego zakażenia salmonellą, to muszę sam sobie tłumaczyć, że ktoś jednak tych wczasowiczów podtruł. Ale nie, bo tekst głosi przecież, że „doszło”.
Owszem, po latach prokuratura znajduje a sądy skazują winnych katastrof, ale to jest małą czcionką i na piątej stronie, na dole, w poniedziałkowym wydaniu.
Podejrzewam też, mówienie o „wielu ryzykach, wielu politykach” jest typowe dla osób pragnących uniknąć odpowiedzialności. Oto bowiem mówca ujawnia, że nie chce mieć nic wspólnego z jakimikolwiek niepowodzeniami i nie ponosi odpowiedzialności za podejmowanie „ryzykownych decyzji, realizację wielu polityk”. A właśnie za podejmowanie decyzji, czyli za ryzykowanie mu płacą!
I to by dzisiaj „było na tyle”. Ale o tym powiedzeniu Jana Tadeusza Stanisławskiego, który to żart tak wielu pokochało a tak niewielu zrozumiało, porozmawiamy już w następnym odcinku.