Konferencja prasowa wicepremiera i ministra obrony narodowej Władysława Kosiniaka- Kamysza, 11 06 2024 roku. Najpierw zabrał głos generał Wiesław Kukuła Szef Sztabu Generalnego WP, który m.in. powiedział: „Jeszcze raz to powiem, żeby to wyraźnie przebrzmiało…”
Rzecz w tym, że to co już przebrzmiało jest w języku polskim nieistotne, mało ważne, a generałowi chodziło o wybrzmienie. Niby podobnie, ale różnica jest naprawdę istotna. Ale nie czepiam się generała, bo bardziej poruszył mnie jego przełożony, czyli pan Kosiniak-Kamysz.
Wicepremier Kosiniak – Kamysz dał kolejny powód do poważnej zadumy, bo powiedział tak: „Zwiększamy produkcję amunicji szczeleckiej”. Gdybyż to jeszcze powiedział: „szceleckiej” mielibyśmy klasyczne, gwarowe mazurzenie. I nie moglibyśmy się czepiać, bo przecież gwary należy szanować, tym bardziej u szefa partii ludowej. A tak mamy jedynie coś na podobieństwo klasycznego ludowego powiedzenia: „Sedł bez most, przez copki”.
Po wystąpieniach ministra i generała dziennikarze zaczęli pytać, jak zawsze o sprawy poboczne, zupełnie nie wiążące się z obronnością. Pytali o sprawy czysto polityczne, parlamentarne i rządowe. Wtedy wicepremier zauważył: „Proszę jednak o pytania z zakresu merytoryki”. Ponieważ jednak dziennikarze nadal drążyli politykę, to wicepremier pożegnał generała, nie chcąc go mieszać w sprawy walk między partiami.
Otwierając niejako dziennikarską część konferencji Kosiniak-Kamysz zaznaczył: „Tego napastnika, który zaatakował żołnierza złapiemy i doprowadzimy do sprawiedliwości”. I tu mamy już ludową klasykę, bo lud nasz z trudem rozróżnia prawo od sądu, a sąd od sprawiedliwości.
I jeszcze ta merytoryka wicepremiera… To jest nowe słówko slangowe, typowy skrótowiec. Bo naprawdę lepiej powiedzieć sprawy merytoryczne. Jest dłużej, ale po polsku.
Naprawdę od wicepremiera musimy wymagać więcej. Bo skoro przed laty Donald Tusk nauczył się angielskiego, jak wcześniej obiecał, to chyba Kosiniak-Kamysz mógłby się nauczyć polskiego. Nie jest to język tak trudny, jak mówią niektórzy Polacy.
Premedytacja czy rozmyślność
Trwa Liga Narodów w siatkówce. Nasi sprawozdawcy są na posterunku i dają o sobie znać.
„Z premedytacją zagrała piłkę na trzeci metr” – mówi dziennikarz od siatkówki.
Nie wiedzieć czemu nie powiedział, że nasza zawodniczka zagrała rozmyślnie, specjalnie, celowo. Dziennikarz zna obce słowa i musi ich używać, żeby nikt sobie nie pomyślał, że jest jedynie prostym dziennikarzem. Ale ów dziennikarz nie wie, że premedytacja ma w naszym języku konotacje wyłącznie negatywne.
Z premedytacją może działać złodziej, oszust i morderca. Premedytacja w takich przypadkach oznacza bezwzględność działań, szkodliwą przebiegłość i duże nasilenie złej woli. A przecież siatkarka nie grała podle. Ona grała tak, żeby do piłki nie doszły przeciwniczki. Bez żadnej podłości.
Kto się pod kogo podszywa
Popularny w województwie łódzkim dziennik „Express Ilustrowany” na pierwszej stronie wydania z 14 czerwca br. ostrzega: „Bezczelni oszuści podszywają się za policjantów”.
Wobec takich zdań opadają ręce i przechodzi ochota do czytania w ogóle. Kolejny raz ktoś nie rozumie co znaczy stały zwrot językowy, jak zbudowana jest niezmienna fraza języka. A zwrot „podszywać się pod kogoś” jest bardzo obrazowy i wziął się stąd, że pod płaszczem, chłopską sukmaną lub pańską delią skrywała się inna osoba. Tak jakby ktoś pod spodem znaczącego okrycia przyszył inne ubranie. I tym sposobem udawał kogoś innego, niż w rzeczywistości jest.
Zatem – oszuści „podszywają się pod policjantów”. Albo „podają się za policjantów”. Nie ma możliwości łączenia tych dwu stałych zwrotów. Nie ma też możliwości wprowadzania w takie powiedzenia jakichkolwiek zmian. Nie ma potrzeby, bo one są stałe, niezmienne, są constans. To tak jak z narodowym herbem – niczego orłu nie wolno domalowywać, łączyć go z innym ptakiem, ani niczego zabierać. Ma być, jaki jest.
W dawnych czasach w każdej redakcji pracowały korektorki. To one nie tylko poprawiały proste błędy gramatyczne, ale też pilnowały stylu i tego, żeby młodzi dziennikarze nie grzebali samorzutnie w języku, bez jego dobrej znajomości. Tak było, i to powinno wrócić. Ja wiem, że etat korektorki kosztuje a wydawnictwo chcą na wszystkim oszczędzać. Ale na rozumie oszczędzać nie wolno. Bo w innym wypadku: „Nadal ktoś będzie się podszywał za dziennikarza”.
Górale i ich fasiągi
Z nastaniem sezonu media zaczęły znowu pisać o torturowaniu koni, ciągnących góralskie fasiągi. Problem jest poważny, ale na początek wyjaśnijmy czym są owe fasiągi.
Otóż fasiąg to gwarowa nazwa wasągu, czyli konnego wozu przeznaczonego do transportu ludzi. Określenie pochodzi od niemieckiego Fassung. Klasyczny wasąg ma nadwozie drabinkowe oparte bezpośrednio na osiach, z wyplatanymi bokami z wikliny lub z desek, korzeni jałowca, sznurka czy słomy. Czasem przykryty jest budą na pałąkach. Wasągi używano w Polsce od XIX wieku do lat 70. XX wieku jako pojazd bagażowy i podróżny.
Komercyjne zastosowanie pojazdu jako środka transportu zbiorowego w górskie okolice rozpoczęło się już w połowie XIX wieku, kiedy to górale zaczęli przewozić nimi „ponów” z Krakowa pod Giewont. Taka podróż zajmowała wówczas dwa, trzy dni. Po otwarciu linii kolejowej do Chabówki w 1884 r., podróż konnym zaprzęgiem skróciła się do jednego dnia, gdyż od tego momentu letnicy zwykle przesiadali się na fasiąg dopiero w Chabówce. Kres podróżom konnymi zaprzęgami pod Tatry przyniosło przedłużenie linii kolejowej z Chabówki do Zakopanego w 1899 r. Od tej pory pojazdy służą głównie do wożenia turystów na miejscowych trasach.
Dzisiaj fasiągi znane są głównie jako pojazdy, którymi wożeni są turyści na terenie Tatrzańskiego Parku Narodowego drogą Balzera ,na odcinku Palenica Białczańska – Włosienica.
Górale i ich konie
Problem wożenia turystów konnymi zaprzęgami do Morskiego Oka jest stary i nadal nie rozwiązany. Konie padają ze zmęczenia, dosłownie konają na drodze a górale traktują je jakby były psującymi się maszynami. Co i rusz kolejne władze rządowe obiecują problem załatwić, ale nie załatwiają, bo są jakieś kolejne wybory i trzeba góralskiego poparcia. A władze lokalne po prostu milczą, bo podhalańscy górale są z sobą mocno skoligaceni, no i te ciągłe wybory samorządowe.
Z góralami, gdy idzie o pieniądze trudno się rozmawia. W reszcie Polski traktowani są jako grupa „kultowa” i folklorystyczna. Wszyscy ich kochają za tańce, śpiew, muzykę i ludowe stroje. Ale to tylko jedna strona medalu. Z drugiej strony górale to lud przez wieki żyjący w okrutnej nędzy. Jeszcze sto lat temu wręcz przysłowiowa była „nędza podhalańska”. A to jest pamięć pradziadków, dziadków i rodziców. Uciekając od tej nędzy wyjeżdżali masowo za granicę, głównie do USA. Z lęku przed powrotem nędzy są bezwzględni, wręcz okrutni w zarabianiu i gromadzeniu pieniędzy. I dlatego też wozacy do Morskiego Oka nie odpuszczą, bo w sezonie zarabiają prawie 2 000 zł dziennie.
I tak to wygląda bez kolorowania. Czy postawa górali wobec ich zwierząt kiedyś się zmieni? Pewnie tak, ale to potrwa jeszcze przez dziesięciolecia. I to pod warunkiem, że władze im nie odpuszczą.