WALTER ALTERMANN: Inicjatywa & Projekt, czyli o zdarzeniach, które dopiero mają być, ale już się odbyły

Czy Julisz Cezar pod Alezją w 52 roku p.n.e. z "inicjatywy" Rzymu realizował "projket" podboju plemion galijskich?; Kapitulacja Wercyngetoryksa przed Cezarem pod Alezją (fragment obrazu); Lionel-Noël Royer; 1899 r.; Fot. domena publiczna

Inicjatywa robi u nas niezłą karierę. Niby istnieje od dawna, ale teraz rozpycha się i niechciana wyłazi na pierwszą linię frontu walki o zangielszczenie języka polskiego. Chyba dlatego, że inicjatywa jest ogólna i pojemna. Inicjatywą może być spektakl teatralny, manifestacja zwolenników lub przeciwników rządu, właściwe każde publiczne wystąpienie może być inicjatywą. Spacer po parku miejskim, w zwołanym gronie wielbicieli spacerów też bywa inicjatywą.

„Z okazji Dnia Solidarności z Ukrainą zaplanowaliśmy 8 inicjatyw, które będą się odbywały w różnych miejscach Warszawy” – poinformował 16 lutego 2022 roku wysoki urzędnik. Po polsku zdanie powinno wyglądać tak: „Z okazji Dnia Solidarności z Ukrainą zaplanowaliśmy 8 zdarzeń, wydarzeń, imprez, manifestacji, które będą się odbywały w różnych miejscach Warszawy”. Sam, gdybym musiał wybrałbym zdarzenia lub wydarzenia.

Według Słownika Poprawnej Polszczyzny, pod red. Witolda Doroszewskiego (PWN, 1987) „inicjatywa to impuls do działania, pomysł, projekt do realizacji”.

A zatem inicjatywa jest intelektualnym zaczątkiem tego, co dopiero ma się stać. Ale… wspomniany urzędnik zapowiada przecież konkretne zdarzenia. To jak? Zakładam, że ów urzędnik znał kilka słów mogących zastąpić inicjatywę. Dlaczego? Może urzędnik chciał powiedzieć modnie, współcześnie. Może, jak inny urzędnicy, wstydzi się takich polskich słów jak choćby wydarzenie, zdarzenie?  Oczywiście zdarzenie jest najczęściej nagłe, niespodziewane i ma mniejszą rangę niż inicjatywa. Z kolei wydarzenie jest najczęściej ważne i doniosłe. A jednak inicjatywa boli w uchu.

W przeszłości równie mocno bolało mnie pojęcie prywatna inicjatywa. Według władz PRL, które z lubością przypisywały temu określeniu wartość zbiorczą, obejmującą prywatną gastronomię, zakłady krawieckie, szewskie, ślusarskie a także rzemieślnicze zakłady wytwarzające wózki dla dzieci, łyżwy, lampki, żyrandole, zabawki i tysiące potrzebnych ludziom artykułów codziennego użytku, nie bardzo miały ochotę na mówienie prawdy o roli prywatnych przedsiębiorców. Więc władze postanowiły przykryć to co istniało naprawdę, a pojęcie prywatna inicjatywa było doskonałym kamuflażem przed prawdą, przed tym, że w państwie ludu i mas pracujących istnieje (i ma się jako tako) sektor prywatny. Prywatni rzemieślnicy, prywatni przedsiębiorcy jednak istnieli i spełniali ważną rolę wobec ludzi i dla państwa, ale władzom nie przechodziło przez gardło przyznanie, że są oni niezwykle potrzebni. Gdyby ową prywatną inicjatywę zanalizować, to wyszłoby nam to samo co z obecną inicjatywą popierania Ukrainy, że inicjatywa oznacza takie coś, co jest, ale dokładnie nie wiadomo czym.

Jeszcze śmieszniej było za PRL-u z pojęciami inicjatywa obywatelską lub inicjatywa społeczna.  „Wystąpiła ostatnio inicjatywa społeczna, żeby położyć kres zjawisku koników handlujących biletami do kin, którzy najpierw w kasach kin bilety wykupują w cenach oficjalnych, a potem sprzedają je ze znacznym zyskiem…” – wyczytałem przed wielu laty w gazecie. O co chodziło? Ano o to, żeby upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu – dać znać obywatelom, że władza widzi „nieprawidłowości” oraz, że mamy w kraju zdrowe siły społeczne, których władza słucha. Naprawdę było tak, że o jakichś problemach wiedzieli wszyscy, ale władzom nie wypadało ot tak przyznać się, że przez lata problemu nie rozwiązywały. Więc dla kamuflażu posługiwano się jakimiś nieokreślonymi inicjatywami społecznymi.

Projekt (prodżekt)

Musiałem kiedyś odwiedzać (kilka razy w miesiącu) znajomego dyrektora teatru, w jego miejscu pracy, czyli w gabinecie dyrektora teatru. I zawsze na jego okrągłym stoliku leżała ta sama kaseta VHS. Stolik, przy którym rozmawialiśmy był, poza tym pusty a kaseta czyściutka, żadnego na niej kurzu, żadnego paproszka. Zrozumiałem, że skoro ta kaseta tak znacząco sobie leży i leży, to znaczy jest dla dyrektora ważna. Postanowiłem być miły i zapytałem co jest na kasecie.

– O, to jest mój projekt. Wiesz, to jest dla mnie bardzo ważny projekt – powiedział dyrektor i wzruszył się. Przy czym projekt wymawiał jako prodżekt.

– Masz na tej taśmie zapisany jakiś spektakl? – zapytałem.

– Nie, nie, to nie jest spektakl.

–  Widowisko? – naprawdę chciałem wiedzieć.

– Widowisko też nie, To jest po prostu projekt.

– Zaraz, moment – trochę się wściekłem – projekt powinien być na papierze jako zapowiedź tego co ma dopiero być.

– O, nie! Nie myśl po staremu – reżysero-dyrektor uśmiechnął się z wyższością. Zresztą jak chcesz to mogę ci puścić.

No i obejrzałem widowisko plenerowe, z dużą ilością sztucznej mgły w roli oparów, kręcącymi się po łąkach i lasach aktorami oraz smutnymi śpiewami z offu. Rzecz był patriotyczna w treści i bardzo artystyczna w formie. Minęło już kilka lat, a mnie wciąż dręczy pytanie: Dlaczego mój stary znajomy nie chciał się przyznać, że zrealizował w plenerze normalne widowisko? A może prawda jest prosta: za widowisko zamawiający płacił mniej, a za projekt więcej?

Z inicjatywą i prodżektami – mówiąc kolokwialnie – mamy w plecy. Język nasz osłabiany przez lata z powodu naszego lenistwa i zapatrzenia na świat jest w trudnej sytuacji. Czy się obroni? A, to już zależy od nas wszystkich, a od dziennikarzy szczególnie.