WALTER ALTERMANN: Piłeczka nasza kochana

Piszę ten felieton we wtorek 18 czerwca, czyli po meczu Polska – Holandia. Mecz przegraliśmy 2:1, ale na pewno na Euro 2024 zagramy jeszcze dwa. A potem jak Bóg da. Jak zawsze.

Lubie piłkę nożną, nie będąc jednak zaciekłym kibicem nożnej – tak klubowej, jak reprezentacyjnej. Piłka nożna jest ze swej natury bardzo widowiskowa, na stadionach gromadzi tysiące ludzi, co daje bardzo interesującą atmosferę i szanse na ekscytujące przeżycia.

Nasze klubowe rozgrywki od ponad pół wieku nie są fascynujące, ale też ich poziom plasuje nasze ligę w końcówce Europy. Podobnie zresztą jest z naszą reprezentacją. Po wspaniałych sukcesach z czasów trenerów Górskiego i Piechniczka nie mieliśmy żadnych istotnych osiągnięć. Naszą reprezentację cechowała przykra przeciętność, brak ambicji władz PZPN, trenerów i oczywiście piłkarzy.

Zadziwiające jest w tym wszystkim to, że kibice bez przerwy i niezmiennie kochają reprezentację i przeżywają jej kolejne klęski. Trochę jest to miłość masochistyczna. Zresztą my Polacy lubimy sobie pocierpieć, bo czyni to nas wyjątkowymi. Tak uważamy i będziemy tej zasady bronić do kolejnej klęski.

Polski Związek Piłki Nożnej

Działacze, a po prawdzie suto opłacani pracownicy PZPN, przez lata przechodzą poprzedników i samych siebie, że zaskoczyć kolejną aberracją. Pamiętam, jak chyba za czasów prezesa Grzegorza Laty, PZPN zaskoczył Polaków próbą wprowadzenia nowego logotypu reprezentacji. Było to coś, co przypominało połączenie herbowego orła, piłki i kilku kresek totalnej abstrakcji. Gdy wybuchła afera, PZPN tłumaczył się, że właściwie to on jest organizacją prywatną, że owszem reprezentują oni Polskę, ale nie tak do końca.

Pamiętam również jakieś szalone zawirowania w sprawach dysponowania społecznymi pieniędzmi przez działaczy. Spowodowało to ingerencję władz rządowych, które wymusiły zmiany personalne we władzach PZPN. Wtedy to okazało się, że PZPN jest od lat opanowany przez „leśnych dziadków”, czyli startych, sprawdzonych działaczy, którzy bardziej dbali własne przychody niż o dobro polskiej piłki nożnej. Prawica widziała w tym nawet kontynuację starego układu z PRL-u. Prawda jednak była bardzo prościutka – PZPN został opanowany przez facetów dobrze się znających i umiejących dzielić się władzą, czyli pieniędzmi. Normalna szajka.

Trenerzy

Od lat panowało też we władzach PZPN przekonanie, że reprezentacja gra słabo, bo mamy marnych trenerów. Dalsze ciąg logiczny był taki – skoro zachód Europy gra od nas lepiej, to trzeba wziąć z zachodu trenerów. I ruszył zagraniczny zaciąg, za wielkie, niewyobrażalne dla polskich trenerów pieniądze. I co? Ano nic.

Pierwszym zagranicznym zbawcą naszej reprezentacji miał być Holender Leo Benhakker. Prasa witała go jak zbawcę, jak poprzednio witano w Polsce generała Józefa Hallera, gdy w 1919 roku na czele Błękitnej Armii przybył z Francji.

Holender nic nie osiągną, tyle, że nam naubliżał i ponarzekał. Generalnie – był zdziwiony bałaganem w zarządzaniu polska reprezentacją. Po Holendrze zatrudniono polskich trenerów: Stefana Majewskiego, Franciszka Smudę, Waldemara Fornalika, Adama Nawałkę i Jerzego Brzęczka. Niewiele osiągnęli, ot standard, żeby jakoś się przeczołgać do kolejnych mistrzostw świata i Europy. I żeby po rozegraniu trzech wstępnych meczy wrócić. Niektórym z tych trenerów to się udało, innym nie.

Jedynie Jerzy Brzęczek miał szansę osiągnąć coś więcej. Ale gdy kierowana przez niego reprezentacja zakwalifikowała się do kolejnych mistrzostw, zwolniono go, a na jego miejsce zatrudniono Portugalczyka Paulo Sousę. Odejście Brzęczka tłumaczono fakte, że w kadrze był konflikt, co się tłumaczy tak, że kliku piłkarzy nie lubiło go. W normalny kraju wyrzuca się z kadry rozrabiaczy, facetów o przerośniętym ego, a trener zostaje.

Sousa też niczego nie osiągnął, choć szumu wokół siebie robił dużo, zasłynął tym, że po prostu z Polski uciekł, bo w Brazylii obiecano mu w piłce klubowej większe pieniądze. Czy ktoś z PZPN odpowiedział za zaangażowanie takiego pajaca? A skądże.Potem byli trenerami: Czesław Michniewicz i Portugalczyka Fernando Santosa.

Michał Probierz

Obecnie trenerem reprezentacji jest Michał Probierz, trener doświadczony, z klubowymi sukcesami. Jako jeden z niewielu polskich trenerów lubi i wymaga od zawodników, żeby grali do przodu. To nie żart, bo większość trenerów z zagranicy (naszych też) próbowała z naszą reprezentacja zrobić coś magicznego, coś czego nie robi nikt na świecie.

Nasi mieli grać obronnie czym przebiegle mieli usypiać czujność przeciwników, po czym nagle, bez uprzedzenia, mieli robić dwa, trzy rajdy do przodu i strzelać bramki. Jedyny problem był w tym, że zanim przeciwnicy dali się nam uśpić, to już strzelali na dwie, trzy bramki. Przez sen.

Mecz z Holandią, świetnym zespołem, udowodnił, że możemy grać jak inni. Walczyć, szybko biegać i strzelać. Przegraliśmy, ale Probierz udowodnił, że nasi piłkarze nie są gorsi. Probierz miał też trochę „szczęścia”, że kilku „wielkich” złapało kontuzje i musiał ich zastąpić młodymi, szybkimi.

Ręce precz od pana Michał

Być może znowu nie wyjdziemy z grupy, może tak być. I wtedy znowu nastąpi coś, co następuje u nas zawsze. PZPN nie przedłuży kontraktu z Probierzem i zacznie szukać nowego zbawcy. Dlatego uprzedzam i mówię już teraz. Zostawcie pana Michała w spokoju. Dajcie mu czas. Dajcie też czas młodym szybkim.

Starszych piłkarzy należy uhonorować, odznaczyć, urządzić im mecze pożegnalne i „z żywymi naprzód iść”.