I znowu mam kilka przykładów na to, że nie ustają ataki na nasz ojczysty język. A dzieje się to głównie w mediach, zarówno w prywatnych i państwowych.
I tutaj mamy równość, i zgodę ponad podziałami. Niestety w tej jednej sprawie panuje zupełna zgoda między tymi, którzy lubią różne partie. Przykre, że tylko w tym. Jeżeli ktoś jest aktywny, to według morderców języka, jest aktywistą lub aktywistką. Z tym zastrzeżeniem, że aktywistki/aktywiści muszą być jeszcze progresywni. Przypatrzmy się temu zjawisku po kolei. Najpierw na stół operacyjny niech trafi pojęcie aktywista, następnie aktywista progresywny.
Aktywista, według dzisiejszego zwyczaju, to człowiek zajmujący się w wolnym czasie organizowaniem protestów, zadym, strajków w sprawie (klimatu lub ogólnie rozumianej wolności osobistej), lub dla żartu. Aktywista nie może mieć czegoś jedynie za złe, nie może też w domu nie zgadzać się z czymś pochodzącym od rządu lud parlamentu. Aktywista musi pojawiać się w tzw. przestrzeni publicznej i tam dopiero dawać upust swej frustracji, tamże musi manifestować, wykrzykiwać swoje poglądy i żądania. Zatem, żeby być uznanym za aktywistę, trzeba hałasować, rzucać się w oczy w miejscach publicznych, a najchętniej w okolicach miejsc rządowych lub w Sejmie czy Senacie. Nie wystarczy pisać petycji, nie wystarczy nękać listownie posłów, senatorów, ministrów i premiera, trzeba hałasować publicznie.
Aktywista progresywny, to tak naprawę osobnik postępowy, bo progres to zwyczajny postęp. Dlaczego zatem współcześni aktywiści nie chcą być postępowi, lecz progresywni. Ano dlatego, że już w latach 50-tych, za tzw. komuny, postępowcami nazywali siebie samych aktywni członkowie PZPR. I nawet się z takiego miana szczycili. Kres postępowcom położył rok 1956. Po ujawnieniu tylko części zbrodni systemu, tak w ZSRR jak w Polsce, aktywistom z PZPR jakoś zrzedła mina i byli już cichsi. Mniej manifestowali, a jeżeli już, to znacznie dyskretniej.
Do śmierci postępowców przyłożył się też chlubnie Sławomir Mrożek, który w swojej stałej rubryce satyrycznej w „Życiu Literackim”, a ta nazywała się właśnie „Postępowiec”, bezlitośnie wyśmiewał to pojęcie.
A co głosili postępowcy? Poświęcenie spraw rodziny na rzecz wspólnoty socjalistycznej, traktowanie zebrań i akcji partyjnych jako najwyższe moralne dobro. Atakowali też Kościół i religię, jako wyraz najgłębszego wstecznictwa. Stawiali również rozum (ale socjalistyczny) ponad jakimkolwiek uczuciem.
Czasem przychodzi mi do głowy, że między postępowcami z pierwszych lat komuny w Polsce a dzisiejszymi progresistami, nie ma żadnej różnicy. Język jest trochę inny, ale aberracyjne cele i duch walki taki sam. Nawet zaciętość na ich twarzach jest identyczna.
Język aktywistki
Język aktywistek/aktywistów jest okropnie śmieszny. Jedna z nich w TVP mówiła ostatnio tak: „Walczymy o możliwość sytuowania siebie w polityce”. Konia z rzędem temu, który zrozumie o co jej chodzi. Podejrzewam jedynie, że tej młodej kobiecie chodzi głównie o to, żeby zaistnieć. Ja się jeszcze domyślam, że tej pani zależy na tym, żeby zostać politykiem/polityczką, najlepiej na kilka kadencji w Sejmie.
Ale skąd jej się wzięło owo „sytuowanie siebie”? Może stąd, że wstydziła się powiedzieć wprost, że żąda miejsca w polityce, bo jest młoda i ładna? A sytuowania to jakieś – takie – coś – nie wiadomo co. I o to im chodzi, żeby mówić mętnie, bo wtedy nikt ich nie rozliczy.
Zaopiekowanie
„Zaopiekowałyśmy różne tematy” mówi inna aktywistka ruchu feministycznego. Dziwaczne słowo „zaopiekować, zaopiekowanie” robi zawrotną karierę. Bo brzmi jakoś tak przyjemnie, jak opieka nad oseskiem, przedszkolakiem.
I to dlatego żaden z urzędników już nie mówi, że zajmie się sprawą czystości w mieście, regularnym kursowaniem pociągów, autobusów i tramwajów, ale twierdzi: „Zaopiekujemy się tym tematem”. Czyli zero odpowiedzialności, a tony szlachetnego podejścia do pasażera i mieszkańca.
Gdybym – mimo wszystko – nie był człowiekiem kulturalny, powiedziałby tym wszystkim samozwańczym „opiekunom”: „A weźże się pan do roboty, do k… nędzy. I przestań pan szklić oczy blagą na biegunach.”
Kto z czym sobie igra
Sprawozdawca meczu tenisa, 26 III 2024 roku, mówi o bułgarskim zawodniku: „Dymitrow igra ze swoimi nerwami”. Ciężko pojąć w czym rzecz. Ze stanu meczu wynikało, że ów Dymitrow grał w kratkę, raz dobrze, raz marnie. Czyli denerwował widzów, trzymał ich nerwy w napięciu i szarpał nimi. Ale powiedzieć, że zawodnik igra z własnymi nerwami? Bzdura. On po prostu miał słabszy dzień. Jednak nie jest przecież masochistą.
Perspektywa nadal żywa
Perspektywa nadal żywcem zjada widoki. Na naszych oczach. Nikt już nie mówi, że ktoś ma na coś dobre widoki. Nikt nie ma już punktu widzenia – wszyscy maja teraz dobre, lub słabe, perspektywy. Za mojej młodości świetne perspektywy miał socjalizm, a według ówczesnej propagandy miał te perspektywy coraz bardziej świetlane. Przy czym – im gorzej było „w realu”, tym propaganda przed narodem malowała coraz lepsze perspektywy. Błagam wszystkich, którym normalny widok zastąpił paranoidalną perspektywę, żeby dali już spokój. Bo naprawdę ciężko to wytrzymać. Choć zdaje mi się, że perspektywę na powrót do normalności mamy marną, bo postępowcy rosną w siłę.
Różniczkowanie wicepremiera
Pan Władysław Kosiniak–Kamysz w ważnym sejmowym wystąpieniu, bardzo ważnym, bo dotyczący naszej obronności, obecny minister obrony narodowej i wicepremier w jednym, powiedział: „Będziemy różniczkowali zamówienia naszego uzbrojenia”.
No to z nami koniec, finis Poloniae – pomyślałem, bo przecież różniczkowanie jest trudną operacją matematyczną i chyba pan minister nie da rady. A różniczkowanie dosłownie oznacza proces wyznaczania pochodnej (lub różniczki) funkcji.
Co prawda pan Kosiniak-Kamysz skończył studia medyczne i mógł mieć z różniczkowaniem do czynienia, ale to tylko moja hipoteza. Jednak od wielu lat już nie praktykuje medycyny, więc chyba operacji różniczkowania nie wykona.
Po chwili jednak, z jego dalszych wypowiedzi, wynikało, że chodziło mu po prostu o różnicowanie, o kupowanie różnego uzbrojenia, o różne rodzaje broni. Odetchnąłem.
Choć mówiąc poważnie – wojsko jest instytucją, służbą, w której dowódcy muszą do podwładnych mówić językiem jasnym i precyzyjnym. Zupełnie jak w dowcipie o sierżancie z jednostki piechoty, który poszedł do magazynu, żeby pobrać osiem sztuk teł strzeleckich, czyli namalowanych czołgów, armat, sylwetek wroga itp. Do takiego tła w czasie ćwiczeń żołnierze mierzą, poprawiają celownikami. Wtedy między sierżantem a magazynierem rozegrał się taki dramat.
– Daj mi tła, osiem sztuk – mówi sierżant do magazyniera.
– To wypisz pokwitowanie – mówi magazynier i podsuwa sierżantowi druk do wypełnienia.
Sierżant zaczyna pisać: „Kwituję odbiór ośmiu…”. I tu się sierżant zaciął, bo nie wiedział, jak ma być poprawnie: teł, czy tłów… Po czym wziął od magazyniera jeszcze dwa druki i na pierwszym z nich napisał. „Zamawiam cztery tła” A potem na drugim druku napisał tak samo; „ Zamawiam cztery tła”.
Panie wicepremierze, proszę do ludzi mówić normalnie, bez nadęcia i zadęcia, bo wojskowi oszaleją i wszyscy będziemy mieli kłopoty.