Władza i dziennikarze – analiza ŁUKASZA WARZECHY

O tym, że władza zamierza zabrać się za tłumienie wolności słowa i za dziennikarzy, opozycyjni publicyści mówią i piszą od dawna. Mówią i piszą swobodnie, więc najwyraźniej tłumienie wolności słowa jeszcze nie nastąpiło.

 

Agnieszka Kublik napisała ostatnio, że sposobem na uciszenie mediów krytycznych wobec władzy będzie uchwalenie zapowiadanej w programie PiS ustawy, powołującej obligatoryjny samorząd dziennikarski. Myślę, że się myli. Samorząd dziennikarski to jeden z tych licznych pomysłów PiS, którego medialne echo jest odwrotnie proporcjonalne do prawdopodobieństwa realizacji.

 

Często też pojawiają się porównania z sytuacją na Węgrzech, gdzie faktycznie zakres oddziaływania mediów wobec Fideszu opozycyjnych został bardzo zredukowany. Tyle że Viktor Orbán działał całkiem inaczej niż Jarosław Kaczyński. Najpierw pozwolił się swoim zaufanym kolegom wzbogacić na państwowych zamówieniach, a gdy mieli już dość pieniędzy, zaczęli przejmować media. Z punktu widzenia strategii politycznej to dobra metoda, bo te media – nawet w przypadku zmiany władzy – pozostaną w rękach obozu Fideszu. W Polsce tymczasem nie ma prywatnej elity finansowej czy wręcz oligarchii, sprzyjającej PiS. PiS jej nawet nie próbował wytworzyć, ponieważ byłoby to sprzeczne z dwoma jego opowieściami: tej o przeciwstawieniu „zwykłych Polaków” „złym elitom” i „bogaczom” oraz tej o wyższości państwowego nad prywatnym. Nie ma zatem prywatnych podmiotów, zdolnych do przejmowania mediów. Była tylko jedna taka próba, która skończyła się kompletną klęską – przejęcia Radia Zet przez grupę medialną braci Jacka i Michała Karnowskich. Ale bracia Karnowscy przy takim na przykład Andy Vajna (zmarłym w styczniu) to pikusie. Wartość majątku tego węgierskiego oligarchy, mającego także udziały w mediach, szacowano na ćwierć miliarda dolarów.

 

Jeśli ktoś odgrywa przy PiS rolę ludzi takich jak Vajna czy – od kilku już lat na kontrze wobec Orbána, ale wcześniej jego wierny towarzysz – Lajos Simicska, to są to prezesi dużych spółek skarbu państwa. Ma to tę zaletę, że jednym ruchem można ich pozbawić mocy, nie ma więc ryzyka takiego, jakie poznał Orbán w przypadku zwrotu Simicski. Z drugiej strony w razie zmiany władzy wszystko przepada.

 

Czy to znaczy, że nie ma zagrożenia? Przyjemnie byłoby tak myśleć, ale to niestety nieprawda. Zagrożenia są.

 

Pierwszym z nich, które może być motorem niekorzystnych zmian, jest niezwykle niski próg tolerancji obecnej władzy na medialną krytykę. Jasne, każda władza lubi, kiedy się jej kadzi, a nie lubi, kiedy się ją krytykuje. Platforma i Donald Tusk osobiście byli przekonani, że mają przeciwko sobie nawet te media, które powszechnie były uważane za jednoznacznie sprzyjające tej opcji. PiS jednak Platformę przebija i to tym bardziej, im dłużej rządzi. Z opowieści o ręcznym sterowaniu w mediach publicznych można by złożyć naprawdę długi tekst. Lista dziennikarzy, którzy zostali usunięci, bo choć mieli konserwatywne poglądy lub też ze wszystkich sił zachowywali neutralność, nie byli dość gorliwi w popieraniu władzy, też nie jest krótka. Wicepremier i minister kultury Piotr Gliński, z racji podziału kompetencji zajmujący się mediami, co chwila powtarza, jak strasznie się one zachowują (te nieprzychylne), obraża dziennikarzy (kilkakrotnie w skandaliczny sposób określając dziennikarzy Onetu), a przyciśnięty do muru, jak w rozmowie z Robertem Mazurkiem, pokrzykuje, traci kontrolę nad sobą i sam się obraża. To nie wróży dobrze.

 

Drugie zagrożenie to plan dekoncentracji mediów, o którym zresztą ostatnio znów wspominał Piotr Gliński. „Sytuacja medialna w Polsce nie spełnia standardów europejskich, dlatego jak najszybciej trzeba zdekoncentrować media” – powiedział podczas spotkania sejmowej Komisji Kultury. Z pierwszą częścią zdania zdecydowanie się zgadzam – gdy idzie o media publiczne, ale obawiam się, że Gliński nie to miał na myśli. A nawet na pewno nie to, wziąwszy pod uwagę drugą część jego wypowiedzi.

 

O dekoncentracji (zwanej wcześniej repolonizacją) pisałem już wielokrotnie, w tym na portalu SDP (tutajtutaj), wyjaśniając, dlaczego uważam ją za pomysł fatalny, zagrażający realnie wolności słowa. Nie będę powtarzał swojej argumentacji – nic się w niej nie zmieniło, bo też rząd i zwolennicy dekoncentracji nie przedstawili żadnych nowych argumentów. Mogę tylko powtórzyć, że analizując pomysły dekoncentracyjne oraz ogólne nastawienie władzy wobec tych redakcji, które nie są do niej nastawione entuzjastycznie, muszę dojść do wniosku, że dekoncentracja ma za jedyny cel uderzenie w te właśnie media. Nie miałoby to natomiast nic wspólnego z uzdrawianiem sytuacji mediów w Polsce.

 

Pytanie brzmi: czy któryś z pomysłów zostanie faktycznie zrealizowany. Są argumenty przeciw i za. Przeciw przemawia fakt, że musiałoby to oznaczać nie tylko impuls dla mobilizacji opozycji, ale i początek nowego, niewykluczone że najostrzejszego dotąd konfliktu z Brukselą – a tymczasem właśnie zaczyna się kolejny, tradycyjnie już o sądownictwo. Sprawa mediów otwierałaby całkiem nowy front. Trzeba też pamiętać, że reguły dekoncentracyjne uderzyłyby identycznie we wszystkie media, nie tylko w będące niemiecką własnością, choć te są przywoływane przez władzę jako chłopiec do bicia. A to już mocno komplikuje sytuację, choć nie ma pewności, czy struktura właścicielska mediów innych niż niemieckie pozostanie taka, jak jest teraz. Bez wnikania w detale powiedzieć można, że różne rzeczy mówi się o tym „na mieście”.

 

Za przemawia kalendarz wyborczy – po wyborach prezydenckich są potencjalne trzy lata spokoju dla rządzących, zakładając oczywiście, że wygrywa Andrzej Duda, a PiS przetrwa całą kadencję. Problemem może być również pogarszająca się sytuacja gospodarcza. Wtedy uderzenie w prywatne media pozwoliłoby przyrządzić dwie pieczenie na jednym ogniu: po pierwsze – napędzi się awanturę, która odciągnie uwagę od problemów gospodarczych; po drugie – w razie sukcesu operacji – sprawi się, że zmaleje liczba mediów krytycznych wobec sytuacji w kraju.

 

Przy czym wariant z samorządem dziennikarskim wydaje się znacznie mniej prawdopodobny, bo wymagałoby to zachowania pozorów dialogu ze środowiskiem, a żeby osiągnąć rezultat, o jakim pisze Agnieszka Kublik, trzeba by zadziałać w tej sprawie już naprawdę brutalnie. Dziennikarze zaś to mimo wszystko nie sędziowie.

 

Tak czy owak, podejście władzy do tych spraw można by określić jako „chciałabym i boję się”. Możemy sobie tylko życzyć, żeby strach przeważył.

 

Łukasz Warzecha