Wszyscy moi mistrzowie – OLGA MICKIEWICZ-ADAMOWICZ o roli mentorów w zawodzie dziennikarza

Mam szczęście w życiu. Zawsze tak uważałam, mimo różnych perturbacji, które zdarzały mi się po drodze. Szczęście to polega między innymi na tym, że mogłam uczyć się zawodu od najlepszych. W czasach kiedy wszyscy się spieszą i gdzieś gonią, kiedy w wielu redakcjach panuje ostra rywalizacja, moi mistrzowie podarowali mi czas, uwagę, życzliwość i cierpliwość. O tak, na początku potrzebne było morze cierpliwości…

 

Całe swoje zawodowe życie pracuję z kobietami i to one przede wszystkim wywarły na mnie wpływ. Wdzięczna jestem każdej z nich – Kasi Rodek z radia studenckiego, która nauczyła mnie radiowych podstaw, takiego elementarza radiowca. Jak zrobić sondę uliczną? Jak skonstruować ciekawy materiał reporterski? Jak w ogóle używać mikrofonu? Jak zmontować nagrany dźwięk? Jak rozmawiać z ludźmi?

 

Potem moją kolejną szefową była Hanna Dołęgowska, która przyjęła mnie do pracy w Polskim Radiu. Od niej nauczyłam się, że w pracy dziennikarza liczy się konkret. Hania była bezlitosna w tropieniu lania wody. Słów, które nic nie znaczą, a zajmują cenny czas antenowy. Sprawiedliwa do bólu. Chwaliła, ale też krytykowała. Od niej zdarzyło mi się usłyszeć: „zrobiłaś ten materiał, jakbyś była głucha” – nie cierpiała niestarannego montażu, byle jakich cięć, przypadkowego użycia dźwięku. Ona nauczyła mnie, jak występować na antenie. Jak rozmawiać z gościem. Jako wydawca z uwagą słuchała każdego słowa wypowiedzianego w audycji i reagowała natychmiast, kiedy coś jej zdaniem było nie tak.

 

Gdyby moją pierwszą pracę w radiu studenckim porównać do skończenia podstawówki, to praca z Hanią Dołęgowską w radiowej Czwórce dała mi radiową maturę. Potrafiłam już pracować szybko i skutecznie. Zrobić materiał reporterski i relację na żywo. Poprowadzić audycję w studiu i w plenerze, kiedy zawsze mogło wydarzyć się coś niespodziewanego.

 

Potem moją najprawdziwszą na świecie mentorką, Mistrzynią przez duże „M” została Hanna Bogoryja-Zakrzewska. Autorka niezliczonej liczby reportaży i laureatka kilkudziesięciu (!) nagród. Tropiła urzędnicze absurdy. Piętnowała korupcję. A jednocześnie – to osoba, która potrafi otwierać rozmówców, rozmawiać delikatnie. Ma dużą wiedzę na temat psychiki człowieka. To ona nauczyła mnie reportażu radiowego.

 

Hanię spotkałam przypadkiem. Pojechałam ze znajomymi z jednej z organizacji pozarządowych do niewielkiego miasta na północy Polski. Robiłam materiał o akcji, którą tam przeprowadziła młoda aktywistka, Paulina. Traf chciał, że była tam też Hania, która o tych samych ludziach robiła reportaż. Pamiętam jej długie włosy, powłóczystą spódnicę i ogromną życzliwość, którą mi wtedy okazała.

 

Byłam początkującą reporterką, ona reportażystką z fantastycznym dorobkiem. Ja, rozmawiając z ludźmi i nagrywając, popełniałam wiele błędów. Ona radziła sobie świetnie z każdą dziennikarską materią. Budziła mój autentyczny podziw. To ona, po tym spotkaniu, zaproponowała mi, żebym ubiegała się o podjęcie współpracy ze Studiem Reportażu i Dokumentu. I udało się! Gdyby nie Hanka, nie zaczęłabym robić reportaży radiowych.

 

Pierwszy, który wysłałam jej do oceny, zaakceptowała bez większych zastrzeżeń. Może na zachętę..? Bo każdego kolejnego słuchała wnikliwie i krytycznie. Nauczyła mnie dramaturgii. Wytłumaczyła, że poprzez reportaż opowiadamy radiowe historie. Nie przekazujemy tego, co najciekawsze. Przekazujemy opowieść w taki sposób, żeby z jednej strony dopełnić wszelkich reguł dziennikarskiej rzetelności, ale z drugiej – żeby w danej historii odcisnąć indywidualny ślad. Żeby znaleźć w niej drugie dno i pozostawić słuchaczowi miejsce na własną refleksję.

 

Pilnowała, żebym używała dźwięku z sensem. Żeby muzyka nie była przypadkowa. Żebym szukała nie tylko tematów, ale też sposobów na opowiadanie o nich.

 

Po dwóch-trzech latach takich nieformalnych praktyk (Hanka poświęciła dziesiątki godzin na słuchanie moich reportaży, czytanie maili, dawanie rad) dostałam propozycję pracy w Studiu Reportażu na etacie. Byłam najszczęśliwsza na świecie. Okazało się, że spotkałam tam moją kolejną mistrzynię – Irenę Piłatowską.

 

Nie tylko we mnie wywoływała na początku strach. Perfekcyjna w każdym calu – elegancka, zadbana, na wysokich obcasach, w pięknych sukienkach i makijażu, autorka tylu świetnych reportaży, że nie sposób ich tu wszystkich wymienić. Laureatka najważniejszych polskich i międzynarodowych nagród. Uprzejma, chociaż nieco zdystansowana. Przychodziłam do redakcji z nagrań w terenie, nieco rozczochrana i w ubłoconych butach i siadałam przed tą królową reportażu, która ma jakąś niezwykłą zdolność wyławiania z każdej audycji najmniejszej niedoskonałości.

 

Od niej nauczyłam się montować tak, żeby słuchacz nie był w stanie określić, gdzie zostało zrobione cięcie. Ona zwracała mi uwagę na każdą nielogiczność. Nie dało się jej mydlić oczu – dostrzegała każdy brak sensu, banalność pomysłu, błąd dramaturgii.

 

Nauczyła mnie, że nagrany materiał jest dopiero tworzywem, z którego muszę ulepić daną historię. Nawet jeśli mój rozmówca mówił doskonale. Nawet jeśli jego historia już po nagraniu wydaje się skończona – usłyszałam jej początek i koniec, wiem o wszystkim, co się wydarzyło. Wytłumaczyła mi, że nawet nagranie o łowieniu ryb można przekształcić w dzieło sztuki. Sama zrobiła o tym reportaż i dostała za niego nagrodę.

 

Ernest Hemingway wykreślał przede wszystkim przymiotniki. Uważał je w dużej mierze za niepotrzebne. Irena Piłatowska czyściła swoje reportaże z tego, co zaśmieca czystość przekazu. Dzięki niej zaczęłam nie tylko robić lepsze audycje, ale też lepiej pisać.

 

Nie wiem, kiedy przestałam się jej bać. Ale nadszedł w końcu taki moment. Może kiedy dostałam pierwszą w życiu nagrodę za reportaż?

 

Pamiętam, jak cieszyła się z każdego mojego wyróżnienia. Przede wszystkim z tego o zasięgu międzynarodowym, dzięki któremu spotkałam swoich kolejnych mistrzów. Tym razem dwóch mężczyzn.

 

Simon Elmes był moim mentorem w ramach stypendium im. Ake Blomstroma dla młodych twórców radiowych. Edwin Brys – koordynatorem tego programu. Najwyższa światowa liga reportażu radiowego. Uczyli mnie sztuki opowiadania historii, ale dali mi też coś ważniejszego niż wiedza, której miałam już w głowie sporo. Dali mi swoje ciepło i wiarę w moje możliwości. Być może wyczuli, że tego potrzebuję, bo bezustannie i przesadnie mnie chwalili, dzięki czemu uwierzyłam, że jestem w stanie zaprezentować efekt swojej rocznej pracy przed międzynarodowym gronem specjalistów. W dodatku – że będę opowiadać o swojej pracy w obcym języku, mimo kompleksów dotyczących akcentu rodem z Europy Wschodniej. Udało się. Efektem stypendium był reportaż, którym wygrałam też jedno z najważniejszych dla mnie wyróżnień – Srebrnego Melchiora.

 

Moi wszyscy mentorzy, chociaż tak różni, mieli jedną cechę wspólną – niewiarygodną życzliwość.

 

Zdarzyło mi się przez krótki czas pracować w redakcji lokalnego radia. Moim szefem był tam wówczas człowiek, który najwyraźniej uważał, że dobry szef trzyma wszystkich krótko i rządzi twardą ręką. Kiedy na poranne kolegium przychodziłam z propozycjami tematów, mówił „no, całkiem niezłe” i… oddawał je innym. Jeśli w końcu udało mi się jakieś zachować dla siebie i wysyłałam mu do oceny gotowe materiały, krytykował je, a przy okazji – moje możliwości intelektualne. Usłyszałam od niego, że nigdy nie zostanę dziennikarzem z prawdziwego zdarzenia. W krótkim czasie doprowadził do tego, że kiedy przekraczałam próg radia, zaczynało mnie mdlić. Uciekłam stamtąd szybko.

 

Mój ówczesny szef nie nauczył mnie niczego. No, może poza jednym – jak NIE postępować z ludźmi.

 

Dziś, ucząc młodszych dziennikarzy zawodu, myślę o tych wszystkich osobach, dzięki którym doszłam do tego punktu, w którym jestem dzisiaj. Myślę o całym wsparciu, które mi dali. Wiem, że sami często w przeszłości też mieli kogoś takiego, kto uczył ich, nie licząc swojego czasu pracy, nie oczekując za to zapłaty, cierpliwie tłumacząc, na czym ten zawód polega.

 

Czuję, że pomoc moich mistrzów to jednocześnie pewien dług. Pomagając innym, teraz staram się go spłacić.

 

Olga Mickiewicz-Adamowicz