Część opozycji i Towarzystwo Dziennikarskie mówią o wielkim skandalu, policja nie zajęła, jak się zdaje, oficjalnego stanowiska (ja go w każdym razie nie znalazłem). 15 sierpnia z Pikniku Antyfaszystowskiego funkcjonariusze wyprowadzili Martę Bogdanowicz, „dziennikarkę obywatelską”.
Dodać tu trzeba, że opozycyjne media, opisując tę historię, jakoś zapominają nadmienić, że piknik, jakkolwiek przebieg miał pokojowy, miał też na celu zablokowanie legalnego marszu narodowców, którego trasa miała przebiegać Nowym Światem (w ostatniej chwili została zmieniona i blokujący zostali ze swoją blokadą jak Himilsbach z angielskim) – a zatem był zgromadzeniem z gruntu nielegalnym, jak zresztą większość podobnych wydarzeń, firmowanych przez radykalną część opozycji. To ma w tej historii znaczenie.
Na zdjęciach widać, że Marta Bogdanowicz jest faktycznie prowadzona pod ramiona przez dwóch policjantów, a na szyi ma identyfikator. Na słowo musimy uwierzyć, że to coś w rodzaju legitymacji prasowej. Piszę „coś w rodzaju”, bo nie mam pojęcia, jaka redakcja może wystawić legitymację prasową „dziennikarce obywatelskiej”. Znalazłem informację, że pani Bogdanowicz robi materiały dla Video KOD, czyli, jak rozumiem, medialnej emanacji Komitetu Obrony Demokracji.
Sprawa nie jest tak prosta, jak chciałaby widzieć opozycja, ale też pokazuje zapętlenia, które są potencjalnie niebezpieczne i których nikt chyba nie chce rozwiązać, bo łatwiej łowi się ryby w mętnej wodzie.
Abstrahując od histerycznego tonu relacji opozycyjnych mediów – jako się rzekło, skrzętnie pomijających kwestię nielegalności relacjonowanej przez dziennikarkę demonstracji – można założyć, że policja nie uwzięła się akurat na opozycyjne media. Po prostu była to kolejna operacja likwidacji nielegalnego zgromadzenia, co zawsze wygląda podobnie: spokojnie i profesjonalnie działająca policja stopniowo wynosi uczestników, którzy oporu nie stawiają, ale nie chcą też odejść dobrowolnie. Oburzenie na to, że byli oni spisywani, jest również nie na miejscu – byli spisywani jako osoby tworzące nielegalne, bo nie zgłoszone zgromadzenie (i tak zresztą nie wydano by na nie pozwolenia, gdyby zostało zgłoszone później niż marsz narodowców). Policjanci potraktowali zatem Martę Bogdanowicz nie wyjątkowo, ale tak samo jak pozostałych uczestników wydarzenia. Czy mieli prawo?
I tu pojawia się niejednoznaczność. Bo, po pierwsze, jakkolwiek przedstawicieli mediów policja w ten sposób traktować nie powinna czy więcej nawet: nie wolno jej tego robić (art. 43. Prawa prasowego), to jednak nie istnieje prawna definicja dziennikarza – choć wielokrotnie wskazywano, że jej stworzenie byłoby pożyteczne. Inna sprawa, że w atmosferze ostrego konfliktu politycznego, przenoszącego się na media, trudno sobie wyobrazić wypracowanie takiej definicji w zgodzie z postulatami całego środowiska i trudno byłoby uniknąć podejrzeń, że władza chce ją sformułować w taki sposób, aby było to dla niej najwygodniejsze. Zaś kategoria „dziennikarzy obywatelskich” jest w ogóle nieczytelna, „dziennikarzem obywatelskim” może bowiem każdy mianować sam siebie i wydrukować sobie stosowny identyfikator na domowej drukarce. A już szczególnie nieczytelna staje się, gdy taki „dziennikarz obywatelski” nie oddziela całkowicie swojej roli sprawozdawcy od roli aktywisty czy działacza. Tak zaś było, na ile można stwierdzić, w tym przypadku. By jednak sprawę jeszcze bardziej skomplikować, trzeba przypomnieć, że tych ról nie umie od siebie oddzielić wielu profesjonalnych dziennikarzy, biorących udział w roli bynajmniej nie obserwatorów, a nawet nie gości czy komentatorów, w wydarzeniach, firmowanych czy to przez rządzących, czy przez opozycję. I nie jest to zdrowa sytuacja – przeciwnie, ona ogromnie szkodzi naszej profesji.
Jak zatem ocenić działanie policji w tym konkretnym przypadku? Rzecz w tym, że trudno powiedzieć. Można sobie przecież wyobrazić sytuację, w której całe nielegalne zgromadzenie oplakietkowuje się jako „dziennikarze obywatelscy” i żąda, aby policja pozostawiła je w spokoju. Z drugiej strony trzeba być wyczulonym na jakiekolwiek działania, choćby tylko potencjalnie mogące godzić w wolność mediów i słowa. Można też spytać, czy – jeśli, jak można założyć, pani Bogdanowicz mówiła policjantom, że jest dziennikarką, zagłębiali się oni w jej dokumenty czy też w ogóle nie zwracali na te słowa uwagi? A jeżeli w takim razie mieliby do czynienia nie z „dziennikarzem obywatelskim”, ale z pracownikiem normalnej, pełnoprawnej redakcji – też zadziałaliby z automatu? Tak przecież być nie powinno. Kolejne pytanie brzmi, czy pani Bogdanowicz nie stwarzała swoim zachowaniem podstaw do stwierdzenia, że nie jest jedynie obserwatorem, ale też aktywnym uczestnikiem wydarzenia – czy na przykład nie wznosiła z innymi obecnymi jakichś okrzyków? A przecież dziennikarze powinni w takich sytuacjach ze wszech miar dbać o to, żeby nie mylono ich z uczestnikami wydarzenia. Pytań i wątpliwości jest, jak widać, mnóstwo.
Trudno dostrzegać tutaj jasne i oczywiste rozwiązanie w sytuacji, gdy prawo nie nadąża za rzeczywistością. Bez stworzenia możliwie szerokiej, ale też możliwie jasnej definicji dziennikarza, takie sytuacje mogą się powtarzać. Prócz definicji dziennikarza profesjonalnego mogłaby też przecież powstać definicja „dziennikarza obywatelskiego”, również szeroka, ale oznaczająca mniejsze uprawnienia. O ile na przykład wspieram pomysł polskiego Press Clubu, aby nadać dziennikarzom wykonującym swoje obowiązki status podobny do statusu funkcjonariuszy publicznych (a więc atak na dziennikarza w trakcie pracy byłby ścigany z urzędu, niezależnie od jego skutków i rodzaju) – o tyle byłbym zdecydowanie przeciwko rozszerzaniu tego przywileju na „dziennikarzy obywatelskich”.
Tymczasem można odnieść wrażenie, że jakiekolwiek prace czy rozważania, dotyczące dopasowania prawa dotyczącego mediów do rzeczywistości, nawet w tak wąskim zakresie jak definicja dziennikarza, nikogo nie interesują.
Niezależnie od tego, sądzę, że policja powinna swoje zachowanie wyjaśnić. Choćby po to, żeby nie dawać pretekstu do oskarżeń o polityczne motywacje swoich działań.
Łukasz Warzecha