Były koty, psy i inne chore zwierzaki. Leczył je na Żoliborzu. Moi znajomi, którzy chodzili do niego ze swoimi pupilami mówili, że to dobry lekarz. Weterynarii.
A on chodził na wywiadówki gromadki swoich dzieci. Chyba się wkurzył na szkołę. Warszawską. Toteż trochę z obowiązku, wspominając o krewnym sławnym prezydencie naszego miasta – poczytał, pogadał z pedagogami i zaczął myśleć o polskiej szkole globalnie. I o nauczaniu. I o roli rodziców w tym ważnym aspekcie dla każdej mamy, taty i dziadków. Zaczął o tym pisać. W tak zwanej literaturze fachowej i powszechnych mediach – amator żurnalista. Ale kto tam u nas jeszcze czyta. Urzędnicy „odpowiedzialni” na pewno nie. Sam (choć z kolegą)wziął się za organizację szkolnictwa. Założyli „STO” – to znaczy Społeczne Towarzystwo Oświatowe. Szkoły z tym znakiem wyrastały jak grzyby po deszczu w całej Polsce.
Moja żona, która całe życie była nauczycielką, nakazała wysłać wnuka do jednej z nich. Była tam dobra edukacja.
W kraju nastąpił generalny przełom. Nie do końca udany. Polskie niepubliczne szkolnictwo okazało się być na poziomie. Ale w oświacie publicznej działo się źle. Nominacje na ministrów dostawali niewłaściwi ludzie. Pazerna polityka, która powinna omijać przynajmniej wojsko, służbę zdrowia i szkolnictwo – decydowała. Oświata dostawała się co rusz w łapy nawet takich, którzy nią frymarczyli i redukowali (szczytem głupoty była likwidacja szkolnictwa zawodowego).
Wojciechowi – pedagogowi spokoju nie dawała myśl, że rodzice muszą jednak mieć znaczący wpływ na to, co się dzieje w szkole.
Wojciecha Starzyńskiego twórcę szkół „STO” oceniano wysoko. W latach 1997 – 2001 był doradcą prezesa rady ministrów, a potem członkiem Narodowej Rady Rozwoju przy prezydencie Andrzeju Dudzie, prezesem zarządu fundacji „Rodzice Szkole”. Zawsze dużo pisał na temat oświaty – artykuły, publikacje książkowe. Występował w radio, telewizji. W środowisku jest znany. Jednak przy desygnowaniu na funkcje państwowe pomijano go. Tak to już jest. Wyraziści, ludzie z pasją i pomysłami wzbudzają obawy decydentów. Lepsze dla nich ciele, które dwie albo i więcej matek ssie.
Wojciech Starzyński do takich nie należy. To człowiek otwarty na ludzi, lubiany i bardzo pracowity. Dziennikarze mają z nim łatwo – chętnie dzieli się wiedzą, ma ogień w oczach i wciąga ludzi do współpracy. Ma dom, rodzinę (czworo dzieci i pięcioro wnucząt). Gdybym miał wpływ na TVP dałbym mu czas antenowy, by na przykład odpytał wszystkich byłych ministrów oświaty – co zrobili. Dlaczego często głupsi byli od swoich uczniów, kłócili się o sprawy nieważne, zapominali że to jednak polska szkoła i ich obowiązki są polskie, zapominali gdzie i kogo uczą.
Mnie też kiedyś pouczył. Rzekłem w rozmowie „Piłsudski to, Piłsudski tamto”. Wojtek się zasępił i powiedział: „moja ciotka, kobieta wiekowa, utytułowana szlachecko i majętna nigdy by nie powiedziała: PIŁSUDSKI, zawsze było MARSZAŁEK PIŁSUDSKI”. Jestem z natury porywczy i nie lubię, kiedy ktoś mi zwraca uwagę – nawet słusznie, ale tym razem zamilkłem.
Trzymam w ręku tomik wierszy. Autor – Wojciech Starzyński. To debiut artystyczny. Tytuł: po prostu „Wiersze”. Motto: z księdza Jana Twardowskiego – „… nieraz mali poeci dobrej sprawie służą”.
Trudno centymetrem, albo w ogóle mierzyć kto mały, a kto jednak wielki. Pozory mylą. To względne – jak „piękna pogoda”, czy uroda kobiet. Starzyński ma dystans do tego co robi:
„Piszę wiersze
może kiedyś
odnajdę je w koszu
w rodzinnym albumie
w czyjejś pamięci”.
Czytamy też u niego:
„… są dwie rzeczy
dla których warto żyć
miło
ść i poezja”.
Ładnie, prawda?
I mądrze:
„… życie płynie
powoli leniwie nudnie
i nic nie czeka tych
którym brak odwagi”.
Różni faceci mówią o odwadze. Ale tylko niektórzy ją mają. Jeśli ktoś żyje ponad siedemdziesiąt lat można dostrzec czy ją naprawdę ma.
Teraz wielu po prostu z lektury wie „jak było”. I opowiada potem. 70-latki słuchają i śmieją się z tych opowieści. Był „sierpień”, potem 500 dniowy festiwal Solidarności, noc grudniowa 13-tego, 8 lat oczekiwania, wreszcie 4 czerwca i dalej… Wielu premierów, jeszcze więcej ministrów i zupełnie zbędnych podsekretarzy… kruchego stanu. Ale najwięcej było pustego gadania.
Starzyński leczył naszych młodszych braci, wymyślił i zrobił „STO”. Wreszcie wydał tomik wierszy. Ktoś powie, że dużo tam z Twardowskiego, Herberta. Ale to przecież najlepsze wzory. Ktoś zarzuci nostalgię za utraconymi wschodnimi ziemiami. A przecież korzenie doktora stamtąd:
Zostały
ślady dworów
kościoły bez wiernych
cmentarze bez mogił
Matka Boska w Ostrej Bramie
lwy przed ratuszem
i liceum krzemienieckie
duchów przybywa
ludzi coraz mniej
Słowo tęsknota. To widać, słychać i czuć.
Żytomierz
kiedyś miasto
Żydów Rusinów i Polaków
tu urodziła się moja Mama
dziś nie ma już Żydów
zabrakło Polaków
zostali miejscowi
bezimienny świat triumfuje
W tomiku Starzyńskiego wierszy jest dużo, z reguły są bardzo krótkie. Ale pełne treści tak jak jego życie. Galopujące ciągle. Nie zatrzymuj się Wojciechu!
Patrzę z balkonu na dzieciaki biegające za płotem na szkolnym boisku. To bardzo dobra szkoła. Prywatna. Wiem, bo chodzą tam moje liczne wnuki. Dzieci jest tam dużo. Tyle ile tylko szkoła pomieści. Ale boisko bardzo malutkie. Dzieciaki na przerwach tłocznie biegają i dokazują. Idę mokotowską ulicą i widzę boiska koło wielkich (budynków) szkół: ogromne boiska puste. Nikt po nich nie biega.
Wojciech Starzyński chciałby, by było inaczej. Ale obywatelki i obywatele ministrowie z okien swoich przemykających, wypasionych aut tego nie widzą.
Wojciech więc pisze wiersze.