Zawsze czuwał nad dziennikarzami – ANDRZEJ KLIMCZAK wspomina pogrzeb Jana Pawła II

Wielu z nas pamięta tamte kwietniowe dni sprzed piętnastu lat. Pełne kościoły, grupy ludzi gromadzące się pod przydrożnymi kapliczkami – wszyscy modlili się w intencji Jana Pawła II, który umierał w Watykanie otoczony najbliższymi współpracownikami. Ta nadchodząca śmierć jednoczyła w modlitwie miliony ludzi na całym świecie. W oknach domów wieczorem paliły się  świece. Niezwykły klimat tamtych dni powstał dzięki człowiekowi, który stworzył pokolenie JP II. Przez całe swoje życie uczył nas jak żyć, ale też przez kilka ostatnich dni marca i początek kwietnia 2005 roku, cierpiąc uczył w milczeniu jak pogodzić się ze śmiercią, jak zaufać do końca.

 

Miałem szczęście być w tej grupie dziennikarzy, którzy towarzyszyli Ojcu Świętemu w większości jego pielgrzymek w kraju i w kilku zagranicznych. Kiedy umarł Ojciec Święty, wydawało się, że nie uda się mojej grupie, zazwyczaj obsługującej medialnie pielgrzymki papieskie, uczestniczyć w tym ostatnim spotkaniu z Janem Pawłem II. Przyczyna była prozaiczna – brak pieniędzy (wypłata miała wpłynąć na bankowe konto dopiero 15 kwietnia) i zepsuty samochód w naprawie u mechanika.

 

Byliśmy zrezygnowani. Na dwa dni przed piątkowym pogrzebem Ojca Świętego, o siódmej rano, zadzwonił telefon. Redakcyjny kolega stwierdził, że jeśli załatwię jakiś samochód to on znajdzie pieniądze na paliwo. W chwilę później w watykańskim biurze prasowym telefonicznie rezerwowałem dla nas akredytacje dziennikarskie. W południe byliśmy już w drodze busem pożyczonym w miejscowym radiu. Użyczono go nam w zamian za relacje, które mieliśmy przekazać z Watykanu. Dostaliśmy też wyliczone co do grosza pieniądza na paliwo.

 

Oprócz standardowego wyposażenia dziennikarskiego zabraliśmy sporo suchego prowiantu oraz wody mineralnej – to był nasz wyszynk na całą podróż. Nie stać nas było na restauracje czy chociażby zakupy we włoskich sklepach.

 

Dość późno wjechaliśmy do Loretto aleją ciągnącą się wzdłuż morskiego wybrzeża. Termometry wskazywały temperaturę wody w morzu – 21 stopni!  Nie namyślając się długo skorzystaliśmy z orzeźwiającej kąpieli. W chwilę potem na plaży pojawili się Włosi okutani w ciepłe, pikowane kurtki… wszak dla nich, południowców, trwała jeszcze zima.

 

Dostaliśmy reprymendę, że chyba chcemy dostać zapalenia płuc, że przecież zimno! Włosi pukali się znacząco w czoło wyraźnie diagnozując stan naszego umysłu. Nie pomogły tłumaczenia, że w naszym Bałtyku woda ma maksymalnie 21 stopni w upalne lato. W chwilę później, włoska troska o nieznajomych przerodziła się w dyskusję, gdzie i po co jedziemy. Gdy tylko dowiedzieli się o celu naszej wyprawy, w chwilę później korzystaliśmy z darmowej gościny i włoskiej kolacji na koszt gospodarzy. Jak zwykle Ojciec Święty czuwał nad nami. Rano u pracujących tutaj polskich zakonników spowiedź przed kaplicą Czarnej Madonny z Loretto i przejazd przez wysokie, pozbawione roślinności, skaliste szczyty i długie tunele do Rzymu.

 

Jeszcze przed wyjazdem w Polsce otrzymywaliśmy informacje, że Rzym na czas pogrzebu Jana Pawła II będzie miastem zamkniętym dla samochodów. Na szczęście dla nas informacja ta okazała się nie do końca prawdziwa. Co prawda w korkach, ale mogliśmy wjechać w pobliże Watykanu. Chcieliśmy znaleźć jakieś miejsce do zaparkowania radiowego busa, który miał być naszym wozem transmisyjnym, hotelem i jadłodajnią przez najbliższe dwa dni.

 

W Rzymie, stojąc na czerwonym świetle, na jakimś skrzyżowaniu zauważyliśmy w kabriolecie obok nas dwie, niespełna trzydziestoletnie dziewczyny. Chwilę się nam przyglądały, a potem padło pytanie po polsku: Jedziecie na pogrzeb Papieża? Macie gdzie nocować? Nie… to jedźcie za nami. Zaskoczeni pojechaliśmy za lśniącym kabrioletem, aby po kilkunastu minutach przeżyć kolejne zaskoczenie. Wjechaliśmy przez strzeżoną bramę na osiedle pracowników watykańskich. Okazało się, że nasze przewodniczki są żonami rodaków pracujących w Watykanie. Dostaliśmy ogromne pokoje gościnne, kawę i domowej roboty tiramisu.

 

Fot. Tadeusz Poźniak

 

W godzinę później wyruszyliśmy na piechotę w stronę biura prasowego, aby odebrać nasze akredytacje na jutrzejszą mszę pogrzebową Jana Pawła II. Im bliżej byliśmy murów watykańskich, tym bardziej gęstniał międzynarodowy tłum. Mieszały się kolory flag, odcienie skóry i słychać było wszystkie języki świata. Wydawało się, że dominują jednak Polacy. Droga do biura prasowego była nie do pokonania ze względu na tłum pielgrzymów. Próbowaliśmy podejść z kilku stron. Bezskutecznie. Ściana ludzkich tłumów była nie do przebycia. Zmartwieni wracaliśmy już późnym wieczorem do gościnnej kwatery w przekonaniu, że jutro nie przedostaniemy się na plac koncelebry i przyjdzie nam towarzyszyć w ostatniej drodze Ojca Świętego pod jakimś telebimem ustawionym gdzieś nad Tybrem.

 

W pochmurny poranek wyruszyliśmy pod zamek Anioła, gdzie poprzedniego dnia widzieliśmy parking dla wozów transmisyjnych różnych telewizji. Tutaj rozdzieliliśmy się licząc, że któryś z nas znajdzie może jakiś wyłom w strzeżonym przez kilka kordonów ochrony plac koncelebry.

 

Nie wiem jak znalazłem się pomiędzy dwoma punktami kontroli. Zobaczyłem idących gęsio czterech watykańskich pracowników technicznych, którzy machnąwszy jakimiś legitymacjami przed oczami karabinierów, przeszli nie zatrzymywani. Na ramionach nieśli torby z narzędziami nieco podobne do mojej. Nie czekałem długo. Wyjąłem legitymację prasową i dołączyłem do Włochów idących w pożądanym przeze mnie kierunku, na Plac Świętego Piotra. Przez kolejne punkty kontroli przechodziliśmy wspólnie nie zatrzymując się, machając jedynie przed oczami ochrony naszymi legitymacjami. Zdumiony odkryłem wreszcie, że dotarłem do sektora purpuratów, tuż przed katafalkiem na którym spoczywała trumna Jana Pawła II. Bez wsparcia Ojca Świętego pewnie nie dotarłbym tutaj – pomyślałem. Jak się później dowiedziałem z trudem przedostawali się do tego sektora nawet niektórzy dostojnicy świeccy i duchowni mający odpowiednie przepustki.

 

Fot. Tadeusz Poźniak

 

Wreszcie można się było skupić na Mszy Świętej, w swojej formie bardzo skromnej i monumentalnej zarazem. Pamiętam do dziś prawie każdy jej moment, a szczególnie chwilę, gdy niebo nad Placem Św. Piotra pociemniało i zerwał się porywisty wiatr, który zamknął okładkę Pisma Świętego leżącego na wieku trumny. Pociemniałe niebo i nagły, porywisty wiatr przywołał porównanie do ostatniej sceny z Golgoty. I to klaśnięcie okładki pisma na wieku trumny, które było jak symboliczne „Amen” kończące modlitwę.

 

Zaraz po mszy wsiedliśmy do radiowego busa przezornie ustawionego jeszcze o świcie w strategicznym miejscu mającym ułatwić wyjazd. Lunął rzęsisty deszcz, który zatrzymał większość kierowców na parkingach. Pewnie tylko dlatego udało się nam wyjechać bez przeszkód z Rzymu na autostradę wiodącą w kierunku Słowenii.

 

Długo jechaliśmy w milczeniu. Wreszcie ktoś zaczął opowiadać, że udało się mu pokonać bez akredytacji punkty kontrolne i dostał się na plac koncelebry. Reszta również miała szczęście. Papież czuwa nad dziennikarzami, stwierdził mój redakcyjny kolega Marek Jakubowicz, a reszta z nas przyznała mu rację.

 

Fot. Tadeusz Poźniak

 

Ostatnie kanapki, zabrane z Polski, zjedliśmy na śniadanie przed mszą. Mijając granicę słoweńsko-węgierską burczało nam już mocno w brzuchach. Do Polski pozostało nam ponad 10 godzin jazdy, a głód doskwierał coraz mocniej. Świt witaliśmy gdzieś na Węgrzech odpoczywając na przydrożnym parkingu. Przeszukaliśmy wszystkie bagaże w nadziei, że gdzieś zapodziała się jakaś kanapka lub batonik – bez skutku.

 

Na półeczce w samochodzie leżała reszta pieniędzy po ostatnim tankowaniu. Było tego 1 euro 20 centów w drobnych monetach.

 

Ruszając w drogę obiecałem wszystkim, że zatrzymamy się gdzieś po drodze koło jakiegoś sklepu i spróbuję kupić chociaż suche bułki. W chwilę później zobaczyliśmy wiejski sklepik połączony z kawiarenką. Drzwi do niego rozbrajała z olbrzymich kłódek jakaś kobieta, która okazała się być właścicielką tego przybytku. Wszyscy w samochodzie zaczęli się śmiać, wyobrażając sobie jak się dogadam z nią po węgiersku. Wysiadałem z samochodu z postanowieniem, że najpierw zapytam ją czy mówi po niemiecku. Nagle kobieta odwróciła się do mnie i pierwsza zagadnęła –Moin. Sprechen sie deutsch? – Stojąc Jak wryty kiwnąłem tylko głową, że tak…

 

– Polacy? – dopytywała właścicielka kawiarnio-sklepu – Wracacie z pogrzebu Ojca Świętego? – Kolejny raz potwierdziłem skinieniem głowy.

 

– Zapraszam was na śniadanie na mój koszt – nielicho głodnym i zmęczonym ta propozycja wydała się kolejnym cudem jakiego doznaliśmy podczas tej wyprawy na ostatnie spotkanie z Papieżem. Serdecznie podziękowaliśmy naszej wybawczyni i na pożegnanie obiecaliśmy o niej pamiętać.

 

Najedzeni i w stanie niewytłumaczalnej euforii dojechaliśmy na oparach paliwa do domu. I jak tu nie wierzyć, że Święty Jan Paweł II czuwa nad dziennikarzami…?

 

Andrzej Klimczak

 

Fot. Tadeusz Poźniak