Poradnictwo w czasie zarazy – MAGDALENA KAWALEC-SEGOND o tym co media piszą o koronawirusie

Przyjrzałam się trochę, ale nie wybiórczo i nie krytykancko, pojawiającym się dziś we wszystkich właściwie mediach „poradnikom koronawirusowym”. I powiem szczerze: nie jest źle!

 

Sytuacja epidemiologiczna COVID-19 jaka jest – wiadomo. Są dane oficjalne. Można je kontestować, pytać, dlaczego wieczorem przybyło osiem, a rano ubyło pięć, jak na Wiśle w Zawichoście, ale są. I co więcej: różnice w ilości chorych czy zmarłych są zrozumiałe w kontekście skomplikowanej diagnostyki molekularnej tej choroby zakaźnej oraz związanej z nią śmiertelności. Czyli jaki koń jest mniej więcej widać po prostu ze strony GIS i chyba coraz mniej wszyscy powinniśmy się tym epatować, bo to zaczyna szkodzić nam psychicznie. A na potwierdzenie tezy o szkodliwości „bodźcowania się” danymi epidemiologicznymi przez laików są badania naukowe.

 

Czyli: za pierwszym przypadkiem latał dron TVN w trzy różne miejsca, aż trafił, a nad Szpitalem Bródnowskim, gdzie zakaziło się 70 osób na raz, pół na pół pracownicy medyczni i pacjenci, już nic nie latało, co najwyżej „Warszawa w pigułce” poinformowała.

 

W dodatku,  interaktywną mapę z tychże danych strzela dziś nie tylko WHO, Reuters i John Hopkins Medical School, skąd da się ją „zgrabić”, ale i średnio ogarnięty redakcyjny infografik ogólnopolskiego medium. Zresztą jeśli chodzi o Polskę do dziś (30 marca 2020 roku) ów grafik nie robi na wielkich liczbach, więc mu kółeczka z mapy na ćwierć kolumny nie wylatują aż w kosmos. I chwała Bogu albo umiejętnej kreatywnej „księgowości” przypadków (właściwy wybór przyczyn zależy od Redakcji).

 

A jak jest z przygotowywaniem ludzi przez media – praktycznie – do radzenia sobie w sytuacji tak nowej dla nas, jak pandemia NIEZNANEGO wirusa roznoszącego się kropelkowo? Jak jest z informowaniem ich o metodach zapobiegania zakażeniu? Jak jest z tłumaczeniem co i dlaczego działa „na korona wirusa”? Jak w ogóle sam ten wirus działa przede wszystkim? Jakie niesie zagrożenia dla zdrowia w perspektywie dłuższej, niż kwarantanna? A jak zorganizować sobie kwarantannę? Jak działają które testy i dlaczego tak różnie? I jak to się wszystko potoczy, jakie są prognozy rozwoju sytuacji?  Niemało pytań, niemało możliwych odpowiedzi. I zaroiło się od poradników. Sama prowadzę jeden, choć dość specyficzny, bo to wideoblog.

 

W samym zatem podjęciu tematu nie ma nic zdrożnego, wręcz przeciwnie. Jest to wypełnianie podstawowej, informacyjnej roli mediów w swej najgłębszej istocie. Jest potrzebne, a wręcz niezbędne, jest poszukiwane dziś przez odbiorców. Wypełniają tu media lukę między odbiorcą a komunikatami i instrukcjami GIS, nieraz naprawdę pozbawionymi szczegółów czy spóźnionymi (jak ta dotycząca kwarantanny, pojawiła się na stronach internetowych Inspektoratu dopiero 21 marca). Potencjalnie wystraszonym, nieuzbrojonym w podstawową wiedzę w zakresie chorób zakaźnych, wirusów etc. I w dodatku nie mającym z epidemiami – zwłaszcza pandemiami – żadnej już życiowej styczności. Pozbawionym zatem bezcennego nauczyciela życia – doświadczenia.

 

Oczywiście, każdy wskakuje nagle w poradnictwo medyczne, czy opowieści o dezynfektantach i testach PCR vs. testach immunologicznych nie dlatego, że szczególnie zna się na tym, czy lubi takie tematy. Już w publikowanym na łamach portalu SPD moim tekście o popularyzacji nauki (tutaj) – jakże profetycznym okazało się po krótkim czasie – pokazywałam, że nie tylko nie są to tematy ulubione, ale i prawdę rzekłszy, nie ma ich kto po redakcjach fachowo „ciągnąć”. No chyba że walnie meteor, pojawi się epidemia albo zbuntuje się jakaś globalna sztuczna inteligencja (dowiemy się o tym z Facebooka), wtedy zaistnieje konieczność, aby się spiąć. No to media się spinają jedne po drugich, bo konkurencja już się spięła. Oraz, mam nadzieję, z poczucia odpowiedzialności za nasz zbiorowy byt.

 

Jako jedna z pierwszych napisałam dla jednego z tygodników opinii, że to nie są przelewki, i jako pierwsza napisałam że porównania nowej choroby koronawirusowej (wtedy ledwo miała nazwę, albo i jeszcze nie) z grypą mnie irytują, bo widać, że to nie to samo. No i ten doktorat z medycyny zakażeń… wprawdzie szpitalnych i bakteryjnych, ale jakiś, więc trochę mam szansę na to spojrzeć nie tylko okiem człowieka mediów, ale i fachowca od tego, co się teraz obiektywnie dzieje. Natychmiast też, gdy widać było, że media jeszcze nie ruszają z poradnictwem, uruchomiłam po prostu swój prywatny codzienny wideoblog, później stronę na FB, wreszcie kanał na YT. (Przy użyciu chińskiego smartfonu ze środkowej półki cenowej w stanie „mocno używany”, czarnego markera i kartek A4 – przy czym zaznaczam, że fajnie mieć studio, telebimy, montaże, animowane infografiki i inne bajery trafiające ludziom z automatu do wyobraźni, fajnie codziennie zaprosić innego eksperta, ale warto się umieć obyć i bez tego. Warunki bowiem pracy mogą przyjść „polowe”). Zaczęłam od tego, jak można trochę wzmóc odporność i jak sobie samemu zrobić odkażalnik, a potem już poszło.

 

Bo ludzie na samym początku epidemii COVID-19 w Polsce byli bardzo bezradni, zagubieni i naprawdę u podstaw nie rozumieli, co się dzieje wokół. Groziła nam i ignorancja, i panika – gigantyczni sprzymierzeńcy każdego kryzysu , a epidemii w szczególności. Można powiedzieć, że uniknęliśmy na razie dominanty tych dwóch skrajności, a to już niemały sukces i warto tu zapytać o rolę „prasy, radia i telewizji” oraz portali internetowych. Przyjrzałam się zatem trochę, ale nie wybiórczo i nie krytykancko, pojawiającym się dziś we wszystkich właściwie mediach „poradnikom koronawirusowym”. I powiem szczerze: nie jest źle! I z czasem było coraz lepiej.

 

Po pierwsze, jak to śpiewa Krystyna Prońko: trzeba trafić w czas. Mieliśmy szczęście. Koronawirus wpadł do nas z Niemiec z dwutygodniowym poślizgiem na rozruch we Włoszech. Było widać – wprawne oczy na szczęście dostrzegły – że bułki z masłem nie będzie. Media miały wystarczająco czasu, by zadbać o numery telefonów do specjalistów, ponawiązywać kontakty etc. Oczywiście – Polska nie jest krajem tysiąca epidemiologów, a nawet gdyby była, to na ogół nie są to ludzie z parciem na szkło. I stąd nam pewnie doktor Paweł Grzesiowski wyskakiwał po dwóch tygodniach epidemii już nawet z otwieranej lodówki. Ale.. (a wiem to na pewno, bo wiele lat miałam okazję i przyjemność z nim pracować zawodowo, a nawet odkryć go dla mediów lata temu, jeszcze w „Życiu” z kropką) to dobrze, że był on. Bo się zna. I jako ekspert był nie tylko niezmordowany, ale także kompetentny. Więc i ja poprosiłam go o kilka „setek” do swojego drugiego koronawirusowego tekstu w Tygodniku TVP.

 

Po drugie, jeśli dobrze rozumiem, media papierowe udostępniają najczęściej poradniki tego typu w ramach nawet najtańszej internetowej prenumeraty lub jako wkładkę do zakupionego numeru papierowego. Nie ma rozdawnictwa… trochę szkoda, bo była okazja, żeby realnie zrobić coś dobrego, ewentualnie znajdując na to sponsora. Choć rozumiem, że nikomu się w mediach tradycyjnych nie przelewa. A czasy idą ciężkie, więc z reklamodawcami kłopot. To nawet prowokowało niedawno właścicieli tych i owych mediów prywatnych do wzywania rządu do zakończenia walki z epidemią i zniesienia narodowej kwarantanny. Ponieważ jako epidemiolog nigdy nie uczyłam fachowców, jak wydawać gazety, a właścicieli sporych zasobów, jak wydawać pieniądze, to myślę, że i epidemiolodzy niewiele powinni sobie robić z takich luźnych uwag właścicieli gazet i pieniędzy. I dobrze. Każdy jest ekspertem w swoim fachu.

 

Dlatego, nie czynię z tego jakiegoś kolosalnego zarzutu, po prostu stwierdzam fakt. Owszem, wiele mediów podjęło decyzję, by swoje teksty „związane z koronawirusem” wydostać dla czytelników zza paywalla, ale niekoniecznie są to teksty poradnikowe. A te by się przydały społeczeństwu najbardziej. No, ale w końcu nie wszystkie media są publiczne – to owe mają „ogarniać” tematy palące społecznie i dostarczać informacji „za darmo”. Znaczy za abonamenty i „dotacje”. I tak jest. Śmiem twierdzić, że misja jest wypełniana. Także wielkie portale internetowe, które zawsze dostarczają materiałów za to, iż godzimy się wchłonąć pewna dawkę reklam, naprawdę dały rady.

 

Wprawdzie czasem na antenie, ekranie czy monitorze pani lekarz weterynarii przekonuje nas, że posiadanie psa może nas zabezpieczyć przed koronawirusem, bo „właściciele zwierząt mają wyższą odporność” (no mają, ale to dość skomplikowany proces i ja bym dzisiaj raczej nie kupowała psa, żeby uniknąć zakażenia SARS-CoV-2, a jakby tyle z tego mógł zrozumieć widz). Jednak jeśli ktoś jest zaproszony jako ekspert, to przyjmujemy, że nim jest. Co niejako zwalnia dziennikarza z zadawania własnych pytań czy posługiwania się własnym zdrowym rozsądkiem i komentarza.  Dziennikarz jest tu właściwie wyłącznie od przekazywania pytań z poczty elektronicznej od widzów, a szkoda. Tyle umiałaby – i często wdzięczniej – zrobić hostessa.

 

Jeszcze trudniej nam takie sytuacje zaakceptować, gdy zamiast weterynarza jest ekspert-seksuolog. I próbuje jakoś dać nam wszystkim nadzieję na miłość w czasach zarazy, a nawet opowiada, że ryzyko istnieje i jest wysokie, ale przecież są zabezpieczenia, takie jak np. stosowane w przypadku profilaktyki HIV. A dziennikarz nie pyta przytomnie, jak mianowicie uprawiać seks (ale nie że „wirtualnie” przez telefon czy jakiś komunikator internetowy) w odległości co najmniej metra od partnera. Może się krępuje na antenie? To nie trzeba było robić odcinka na ten temat.  Aczkolwiek, jak jest z tą miłością, można doczytać, informacji nie brak.

 

Porady dotyczące zakupów, jedzenia „na wynos”, prania, dezynfekcji, radzenia sobie z izolacją, a nawet korzystania z maseczek (choć tu, jak bywa wśród ekspertów, jeden mówi tak, a inny owak, powstają nowe analizy naukowe, sprawa jest, jak to się mówi w prokuraturze – rozwojowa) są naprawdę klarowne, wystarczająco szczegółowe, poprawne merytorycznie. I to jest fakt, gdzie nie spojrzałam.

 

Generalnie wszyscy, nawet WHO (czego dowiodła tzw. „afera ibupromowa”, gdzie wg WHO ów niesterydowy lek przeciwzapalny jest rekomendowany w czasie pandemii COVID-19 dnia 17 marca, 18 trochę jednak nie jest rekomendowany, 19 jednak nie jest rekomendowany, a 20 znów nie ma naukowych podstaw, by go nie rekomendować)  jesteśmy teraz trochę pogubieni. Jedni (znacznie) więcej, inni mniej. I choć nie zrobiłam tu kwerendy tabloidów ani rozlicznych internetowych telewizji, gdzie pojawiają się gwiazdy leczenia wszelkich chorób wieloskrętną witaminą w kombinacji z wybielaczem i DMSO dożylnie oraz wietrzący „spizeg” zawodowi napotykacze UFO w stogach siana, mam wrażenie, że poradnictwo na czas zarazy jest OK.

 

Media pomagają ludziom jakoś znaleźć się w tej nowej sytuacji i przeszły szybki, acz podstawowy, kurs wirusologii, epidemiologii i kontroli zakażeń. No i pozyskały do swoich poradników ekspertów, najczęściej naprawdę dobrych, od życia w tych ciężkich czasach. Gorzej z nauką, czyli wyjaśnianiem działania leków, poszukiwania szczepionek, niewidzialnego działania wirusów etc. To by pozwoliło ludziom zrozumieć, że szczepionki ani nowego skutecznego leku nie będzie za miesiąc. Może ich nie być nawet za pół roku czy rok. Szczepionki może nie być nigdy. No ale to już na zupełnie inną opowieść o dziennikarskiej wyobraźni, wiedzy  i rzetelności.