30 lat później uciekamy z kina „Wolność” – z punktu widzenia ŁUKASZA WARZECHY

Film „Ucieczka z kina »Wolność«” Wojciecha Marczewskiego ma niemal tyle samo lat, od ilu nie istnieje już w Polsce Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk: 30. Kilka dni temu – 11 kwietnia 1990 roku – przypadała rocznica likwidacji urzędu z ul. Mysiej.

 

Szkoda, że film Marczewskiego jest trochę zapomniany, bo historia cenzora nieumiejącego sobie poradzić z aktorami, którzy z ekranu kinowego nagle zaczynają mówić własnym tekstem, powinna i dzisiaj dawać do myślenia. Dlaczego? O tym za moment.

 

Najpierw zapomnijmy na moment, że była w Polsce komuna i cenzura. Przeczytajmy:

 

Mamy nadzwyczajne czasy. Polskie państwo zmaga się z być może największym wyzwaniem od 1989 roku. Rząd ofiarnie pracuje, aby powstrzymać rozwój epidemii. W tym czasie ogromną szkodę wyrządzają różne nieodpowiedzialne opinie i informacje, pojawiające się w sferze publicznej. Ostatnia rzecz, jakiej nam teraz potrzeba, to kwestionowanie rządowej strategii, wydawanych rozporządzeń, dzielenie włosa na czworo, podważanie kompetencji policjantów, pełniących ofiarnie służbę czy zawracanie głowy urzędnikom Ministerstwa Zdrowia absurdalnymi pytaniami.

 

To nie jest fragment jakiegoś konkretnego tekstu czy wypowiedzi. To odtworzona przeze mnie linia argumentacji, pojawiająca się w wielu momentach w społecznościowych, ale również w państwowych mediach, a także przebijająca z wypowiedzi niektórych polityków. Czy to państwu czegoś nie przypomina? Czy przywrócenie urzędu z Mysiej nie byłoby spełnieniem marzeń tych, którzy wygłaszają takie poglądy?

 

Ale też – czy to się częściowo nie dzieje? Z zaskoczeniem przeczytałem taką oto informację: „PAP i GovTech Polska uruchamiają narzędzie #FakeHunter. Państwowa aplikacja ma pomóc w walce z dezinformacją w sieci. Na razie na temat koronawirusa. W demaskowanie fake newsów może się włączyć każdy internauta. Wystarczy zgłosić budzącą nasze wątpliwości treść do zweryfikowania. W tym celu stworzona została dedykowana aplikacja. Informację sprawdzą – w oparciu o wiarygodne źródła – eksperci, a zgłaszający otrzyma link zwrotny z werdyktem”. Sprawdzanie faktów to dobry kierunek, ale niepokojące jest, gdy włącza się w to państwowa instytucja medialna. Zwłaszcza, gdy przypomnimy sobie szczęśliwie na razie bezpłodne groźby posła (dziś europosła) PiS Dominika Tarczyńskiego, że stworzy projekt ustawy karzącej za fałszywki informacyjne. Przy czym – jak już wiele razy pisałem – tym mianem (czyli z angielska fakenewsami) politycy chętnie nazywają po prostu niepasujące im opinie. Połączenie tych faktów powinno zapalić dziesięć lampek alarmowych naraz. To naprawdę jakaś zaskakująca tęsknota za nowoczesną formą cenzury.

 

Inny wątek to próba przedstawiania pracujących normalnie – czyli zadających pytania – dziennikarzy jako (przepraszam za zwrot, ale tak to jest nazywane) „zawracających d…” ofiarnie pracującym politykom. Jak pisałem niedawno na portalu SDP – to jest moment, gdy dziennikarze powinni szczególnie pilnować władzy, bo właśnie teraz najłatwiej usprawiedliwić wszelkie nadużycia wyjątkowymi okolicznościami. Dotyczy to także przepytywania urzędników państwowych, w tym Ministerstwa Zdrowia. A nawet szczególnie jego, ponieważ to ono odpowiada w największym stopniu za to, jak dzisiaj funkcjonuje Polska. Wnioskowanie o udostępnienie informacji publicznej – do samego urzędu przez NGO-sy lub obywateli, do rzeczników prasowych przez dziennikarzy – nie jest żadnym „zawracaniem d…”. Rzecznik prasowy nie robi nikomu łaski, udzielając odpowiedzi na pytania, zadawane przez dziennikarza. Za to mu płacą, taka jest jego rola i ma obowiązek się z tego zadania wywiązywać. Jeśli nie daje rady, minister powinien zmienić rzecznika lub powiększyć zespół prasowy.

 

Nikt nie zawiesił obowiązywania Ustawy o dostępie do informacji publicznej, na mocy której o odpowiedź mogą się zwracać nie tylko dziennikarze. Tymczasem MZ uznało najwyraźniej, że ta regulacja już go nie obowiązuje. Kompletne zignorowanie moich skromnych pytań, dotyczących obowiązkowych rękawiczek w sklepach, wysłanych do MZ w momencie ogłoszenia tej regulacji, to może nic takiego. Ale można odnieść wrażenie, że resort Łukasza Szumowskiego uznał, że już nic w tych sprawach nie musi poza dwuzdaniowymi odpowiedziami na zdalnie wysyłane pytania na konferencjach prasowych.

 

Oto jeszcze 23 marca wrocławskie Stowarzyszenie Polska Pro skierowało do MZ pytania m.in. o posiadane przez Polskę zasoby środków ochronnych oraz prognozy rozwoju epidemii. 27 marca z ministerstwa nadeszła odpowiedź w klasyczny sposób ogólnikowa i nie odpowiadająca nawet na najprostsze z zadanych pytań. Jedno z nich brzmiało: „Czy MZ dysponuje prognozą rozwoju epidemii w Polsce na najbliższe tygodnie?”. Jak słusznie zauważa stowarzyszenie, na to pytanie można udzielić krótkiej odpowiedzi: tak lub nie. Zamiast tego MZ stwierdziło między innymi, że „wszelkie procesy natury biurokratycznej zostały ograniczone do niezbędnego minimum, w tym również sprawozdawczość na potrzeby informacji publicznej”. (Korespondencję skierowaną do MZ można znaleźć m.in. w tym tłicie stowarzyszenia).

 

Rzadko używam takich słów, ale tym razem tak uczynię: takie postawienie sprawy to skandal. Żadne rozporządzenie ani ustawa nie zwalniają w tej chwili MZ z udzielania informacji publicznej w ustawowym terminie 14 dni i odpowiadania NGO-som czy dziennikarzom na zadawane pytania. Zwłaszcza, gdy są to pytania, dotyczące spraw naprawdę istotnych – między innymi tego, na jakiej podstawie MZ podejmuje swoje daleko idące decyzje, dezorganizujące normalną działalność państwa. Stowarzyszenie Polska Pro skierowało swoje pytania ponownie, przy okazji indagując ministerstwo, na jakiej postawie uznało ono, że ustawa o dostępie do informacji publicznej przestała je obowiązywać.

 

Ja również wysłałem do rzecznika ministerstwa swoje pytania. Chciałbym się między innymi dowiedzieć, na podstawie jakich modeli minister zdrowia kształtuje swoje prognozy przebiegu wypadków, jakie grupy ekspertów oceniają dla niego gospodarcze skutki podejmowanych decyzji oraz co w praktyce oznacza wprowadzony rozporządzeniem RM z 10 kwietnia obowiązek zakrywania ust i nosa „poza miejscem zameldowania lub stałego pobytu” (obowiązujący od najbliższego czwartku). Czekam na odpowiedź.

 

Często powtarzana jest fraza, że obecny czas to test – dla naszej jedności, zdyscyplinowania, odpowiedzialności. Może. Ja jednak widzę go przede wszystkim jako czas testu poważnego traktowania państwa i obywateli, naszych swobód i wolności, a także dla odpowiedzialności dziennikarzy za przypilnowanie tych właśnie spraw. Niestety, mam wrażenie, że ten test koncertowo oblewamy.

 

Łukasz Warzecha