CEZARY KRYSZTOPA: Niemiecki pan może nie wracać

Rys. Cezary Krysztopa

Zdaje się, że okienko koniunktury geopolitycznej wokół Polski się zamyka. A przynajmniej to okienko, z którego w ciągu ostatnich miesięcy korzystaliśmy. Myślę, że warto mieć tego świadomość, złudzenia, to zwykle najgorszy doradca.

Od jakiegoś czasu obserwuję jak coraz więcej ludzi, całkiem różnych poglądów zwraca uwagę na swego rodzaju akcję promocyjną prowadzoną w tzw. „wiodących mediach”, która ma przekonać Polki, że prostytucja jest w sumie fajna, glamour i rozwija osobowość.  Jeśli dodać do tego, że te same media od lat promują pośród Polaków postawy służalcze i oparte na kompleksach, wydaje się to nawet logicznie spójne. Być może nie ma to nic wspólnego z tym, że większość tych mediów jest albo proniemiecka albo zwyczajnie należy do niemieckich koncernów, ale jest całkiem symboliczne w kontekście tego co napiszę poniżej.

Bez złudzeń

Wydaje mi się, że w historii, która mocno przyspieszyła 24 lutego 2022 roku z naszego punktu widzenia nieuchronnie kończy się pewien rozdział. Rozdział, w którym mogliśmy się łudzić, że „dla Stanów Zjednoczonych będziemy nowymi Niemcami”. Nie, nie będziemy. Jeżeli dość obeznany w tajnikach waszyngtońskich przepływów opinii, a jednocześnie przychylny Polsce amerykański analityk James Jay Carafano pisze, że dla dobra wszystkich powinniśmy się jakoś poukładać z Niemcami, a zarówno „Berlin jak i Waszyngton mają nadzieję na upadek obecnego rządu w Polsce”, to znaczy, że sytuacja jest inna. Być może było tak, że strofująca Niemcy Polska była Stanom Zjednoczonym potrzebna, żeby Niemcy zaszły w procesie zrywania z Rosją wystarczająco daleko. Nie wiem, czy słusznie, ale prawdopodobnie uznano, ze ten proces jest już wystarczająco zaawansowany i Stany Zjednoczone nie obawiają się już proniemieckiego rządu w Polsce. A i Ukraina wykazuje się ostatnio wobec Polski, większą „asertywnością” jakby była bardziej pewna swoich „niemieckich i francuskich przyjaciół”.

Czy to oznacza, ze odnieśliśmy kolejne „moralne zwycięstwo”, czyli de facto sromotną porażkę, mamy teraz opuścić ręce i się rozpłakać? No właśnie, cholera, nie. Jeśli aspirujemy do samodzielnej roli, musimy też umieć działać nie tylko na zasadzie funkcji aktywności największego sojusznika. Być może nawet, nie wiem dokładnie kiedy, będziemy obserwowali stopniowy powrót retoryki na temat „praworządności”, „zwrotu mienia” i dogmatów agresywnej religii LGBT ze strony Waszyngtonu. Nie jestem specjalistą, ale sam mam obawy, czy pomagając Ukrainie nie przekroczyliśmy granicy krytycznego uszczuplenia własnych zasobów (w sumie do końca chyba nikt nie wie ile sprzętu, również nowoczesnego, przekazaliśmy). Ale to przecież nie oznacza, że Ukrainie nie warto było pomagać.

Korzyści

Abstrahując od względów ludzkich i humanitarnych, dzięki pomocy Ukrainie uzyskaliśmy szereg korzyści. Potencjał egzystencjalnego zagrożenia ze wschodu uległ dzięki ukraińskiej armii znacznemu uszczupleniu. Morze Bałtyckie, na które tak długo spoglądaliśmy z niepokojem, niebawem może się stać prawie wewnętrznym morzem NATO. Nasi bliżsi i dalsi sąsiedzi zaczęli się w większym stopniu orientować na Polskę, która buduje realną militarną siłę. A i gospodarczo jesteśmy w dużym stopniu beneficjentami wyprowadzania produkcji z Chin. Znów, nie jestem specjalistą, ale być może ma to coś wspólnego ze świetnymi ostatnio wskaźnikami gospodarczymi podawanymi przez źródła, które trudno zakwestionować nawet najzagorzalszym czcicielom ośmiu gwiazdek.

I żeby było jasne, nie jest różowo. Ponieśliśmy ogromne koszty, czego skutki nasza „sojusznicza” Bruksela wykorzystuje żeby nas dorżnąć. Konsekwencje masowej migracji będziemy ponosili latami. Odbudowa i rozbudowa armii będzie nas kosztowała fortunę. Nasz amerykański sojusznik będzie sobie powoli przypominał język niemiecki, a Ukraińcy być może pójdą po raz kolejny sparzyć się w Berlinie i Paryżu.

Bez kompleksów

I nadal nie jest to powód żeby opuścić ręce i przyjąć proponowaną na przez „wiodące media” rolę prostytutek. Nie musimy wracać do roli wasala Niemiec. Mamy duże zabawki, a nawet coraz większe i musimy teraz nauczyć się nimi bawić. Bez kompleksów. A w tym celu musimy zachować sterowność państwa. Sukces gospodarczy jest fajny, ale jeśli w jego imię będziemy pozbywać się istotnych aspektów suwerenności (wobec pilnującej niemieckich interesów UE, ale też np. wobec WHO) ostatecznie może się okazać, ze owoce naszego gospodarczego sukcesu będą służyły nie nam, tylko naszym nowym suwerenom.

Właściwie to nie jest nawet wyłączna odpowiedzialność rządzących (choć oczywiście głównie), to nasza wspólna odpowiedzialność.

Więc nie biadolić, do roboty, historia nigdy się nie kończy.