Nie patrzę na człowieka tylko jako na jego życiorys, na to, co robi, ale głębiej. Mnie bardziej interesuje, co on ma do spełnienia tu, na ziemi, jaka jest jego misja. I póki tego nie odkryję, nie mogę zacząć filmu – mówi reżyser Wanda Różycka-Zborowska, uhonorowana nagrodą Laur Wielkopolskiego Oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich 2024.
Czy reżyser dokumentów jest po trosze publicystą?
Niezupełnie się z tym zgadzam. Dlatego zaskoczyła mnie nagroda, którą otrzymałam od Wielkopolskiego SDP, bo w zasadzie dziennikarze się mną nie zajmowali. A tu nagle takie miłe zaskoczenie. Zastanawiam się, co takiego zauważono. Czy zatem reżyser rzeczywiście ma coś z publicysty? Myślę, że na pewno musi się orientować w rzeczywistości, musi stać mocno na ziemi, ale to jest trochę inna specyfika niż praca dziennikarza. Wy łapiecie fakty, dokumentujecie je. Ale i tu i tu istotna jest prawda.
To jest spójne…
A zatem jeżeli widzicie we mnie ten rys, że robię filmy, w których próbuję szukać prawdy, opowiadać o moich bohaterach prawdziwie, to tak. W tym znaczeniu to pokrewne profesje. Ale moje widzenie dotyczy bardziej strony duchowej, to znaczy nie patrzę na człowieka tylko jako na jego życiorys, na to, co robi, ale głębiej. Mnie bardziej interesuje, co on ma do spełnienia tu, na ziemi, jaka jest jego misja. I póki tego nie odkryję, nie mogę zacząć filmu. I to jest podstawa. Dlatego, że wtedy prawda jest głębsza. I cokolwiek inni powiedzą o moim filmie, to już mnie nie interesuje. Bo ja wiem, że tam jest prawda. I niektórzy odkryją ją od razu, a niektórzy muszą na to poczekać.
Pani filmy są zawsze ważnym głosem. Dlatego wydają mi się bliskie publicystyce.
To prawda. Rzeczywiście, nie jest mi obojętne to, co się dzieje wokół. I nieobojętny jest mi człowiek. To wszystko, czym żyję, co mnie otacza, w jakimś sensie we mnie się gotuje i przeobraża, i stąd wychodzą pomysły.
Od zawsze „robi” Pani w metafizyce?
Wydaje mi się, że tak, że już jako dziecko miałam takie rozmazane granice, nie wiedziałam, co jest rzeczywiste, a co nierzeczywiste. Wydawało mi się na przykład, że umiem latać. Skąd takie rzeczy przychodziły mi do głowy? I zachwycała mnie przede wszystkim przyroda, byłam w niej cała zanurzona. Czytaliśmy z rodzeństwem mnóstwo książek, a potem odtwarzaliśmy ich treść w zabawach. W jakimś sensie to była moja reżyseria. Mój brat wspomina: ty nas reżyserowałaś, myśmy się ustawiali według wskazówek w konkretny sposób, w konkretnych sytuacjach.
A metafizyka filmowa? Dlaczego taki kierunek?
Bo to jest nasza dusza, wszystko jest zakryte w nas. I my pomału w to wchodzimy i odkrywamy.
Fascynuje Panią człowiek?
Tak, człowiek, duch i Bóg. Bóg to jest moja wielka fascynacja. Bez spojrzenia oczyma Boga nie możemy poznać w pełni człowieka. To samo mówił Jan Paweł II, że bez Chrystusa nie poznacie człowieka. I to mi się wydaje podstawą, punktem wyjścia.
Ale to się odkrywa etapami, bo na przykład w pierwszym okresie filmowym bardziej interesowała mnie krzywda ludzka, ból, niesprawiedliwość. Na samym początku, kiedy studiowałam już reżyserię filmową, powiedziałam, że nigdy nie zrobię filmu przeciwko sobie.
Mocna deklaracja…
Tu chodzi o moją odpowiedzialność za drugiego człowieka, za to, co powiem, za słowo.
Ale inni widzieli w tym coś więcej. Ostatnio pokazywałam film Kamień. To jest jeden z pierwszych moich obrazów po szkole filmowej, opowieść o Piotrze Szyryńskim, mieszkańcu Suwalszczyzny – historia jego życia, wierności. Właściwie miał to być film o jego matce, która żyła w ogromnej harmonii z przyrodą. Kiedy szła, to wilki chodziły za nią – tak o niej mówiono, a mnie to bardzo interesowało. Oboje chcieli postawić pomnik ojcu, którego hitlerowcy zamordowali i nie mogli tego zrobić, bo to był akowiec.
Ale zastanowiło mnie, że ludzie po obejrzeniu tego filmu mówili, że jest on na wskroś duchowy. A to przecież miał być film o walce z krzywdą, z kłamstwem.
I to dało Pani do myślenia?
Ja też to później zauważyłam, to było w moim filmie. A potem moje podejście ewoluowało. Zrozumiałam w pewnym momencie – wydaje mi się, że po Czarnych baronach – że tamta krzywda była apogeum tych ludzi, z którymi przeprowadzałam wywiady. To była bardzo duża grupa bohaterów, ponad trzydzieści osób, wspólna historia żołnierzy-górników, którzy zostali siłą wcieleni do pracy przymusowej. I ten film zatrzymano, mimo że ci żołnierz-górnicy pisali i do telewizji i do władz, zebrali nawet ponad 50 tys. podpisów, co nam chyba nawet bardziej zaszkodziło niż pomogło.
Ja wtedy zaczęłam się zastanawiać nad tym, czy to jest jednak prawda do końca. Bo z jednej strony myśmy ze scenarzystą, Kazimierzem Boskiem, pokazali prawdę losu tych ludzi, tej krzywdy ofiar komunizmu, ale czy to oddaje całość?
Rzeczywiście, po tym filmie myślałam nawet o zrezygnowaniu z zawodu. I długo się nad sobą zastanawiałam. Ale wtedy nastąpił ten etap, że skierowałam się w stronę kina duchowego. Moja córka mówiła: mamo, Ty się takimi tematami religijnymi zajmujesz, talent swój marnujesz.
Uważała, że kino konfesyjne Panią ogranicza, szufladkuje?
Tak, że to ograniczenie. A ja mówię – nie, właśnie mówienie o sprawach dobra jest trudniejsze niż zła. Wygrzebywanie z człowieka tego, co jest zakryte.
Ale skazała się Pani przez to na mniejszy krąg odbiorców.
Ja wiem, ale wtedy to jest wybór drogi. Ja taką drogę wybrałam. I nie mam do nikogo o to pretensji. Jestem wdzięczna za wszystko, bo to jest mój wybór i ja za niego odpowiadam. Choć to ciężka droga, bo związana z tym, że nie będę ani pokazywana, ani nagradzana, ani gratyfikowana finansowo. I tak się stało.
Pierwsze i główne skojarzenie z Pani twórczością to chyba Duśka, film o doktor Wandzie Półtawskiej. Przynajmniej dla mnie.
Jestem zaszczycona, że ktoś to łączy. Jeden z przyjaciół Wandy powiedział kiedyś, że ona jest Kosmosem. A ja się postrzegałam przy niej jak małe ziarenko piasku. Ale nie czułam się przez to upokorzona, gorsza, wręcz odwrotnie. Toczyłam bój, żeby wykrzesać z niej prawdę, bo ona na początku nic nie chciała mówić, mimo że się zgodziła na film. A ja jako ten mały piaseczek mogłam uczyć się przy tym filmie pokory. To był dla mnie ogromny test. Ale dzięki temu otworzyły się drzwi i mogłam zobaczyć Wandę w prawdzie. I ona mogła mówić. Bo gdybym walczyła, sprzeciwiała się, udowadniała, że jako reżyser mam tu coś do powiedzenia, że zrobię, jak chcę, nie udałoby się. Zamiast tego przyjęłam postawę, że na wszystko się zgadzam, a wszystko się działo.
Co na to sama Półtawska?
Ona o tym nie wiedziała. Jeżeli zastrzegała, że nic nie powie o Janie Pawle II, ja odpowiadałam: dobrze. Jeśli mówiła: nie zejdę do podziemi Bazyliki Świętego Piotra, nie uklęknę przed płytą nagrobną Jana Pawła II dlatego, że znałam go jako żywego i chcę go zachować jako żywego; ja: dobrze. Ale potem się okazało, że ona załatwiła dokumenty, żebyśmy mogli zejść do podziemi jako filmowcy. Tyle tylko, że na tym papierku zapisano – o czym Wanda nie wiedziała – że musi wejść z nami. I była tym zaszokowana, zarzekała się, że nie wejdzie, że została oszukana. A ja na to: nie, my nic nie wiedzieliśmy. I kiedy w końcu zeszła do podziemi, powiedziałam tylko do operatora: kręć. A ona uklękła przed grobem.
Pani po prostu za nią „tylko” chodziła.
Tak, chodziłam za Wandą dlatego, że nie było innej możliwości. Ona mi na wstępie powiedziała, jak wygląda jej harmonogram dnia. Duśka w ciągu jednej doby robiła tyle rzeczy, ile inni ludzie nie są w stanie wykonać w czasie miesiąca. Tak miała wypełniony program.
Przy Duśce wycofywałam się, znikałam. Bo gdybym zaczęła „być”, pokazywać, jaka jestem formalnie utalentowana, co potrafię, to nie mogłabym jej poznać. I w związku z tym powiedziałam: będę za panią chodzić. Zatem te sceny w ogóle nie były inscenizowane.
I teraz kiedy robiłam Błogosławioną, obraz o życiu i duchowości bł. Natalii Tułasiewicz, działałam tok samo.
Metoda „na Duśkę”?
O, właśnie – metoda „na Duśkę”. I mimo że Błogosławiona to film kreacyjny, fabularyzowany, to jest on wynikiem wspaniałej współpracy. Bo to wszystko się tworzyło jak gdyby w wyniku przyjmowania.
Główną bohaterkę gra zresztą krewna Natalii Tułasiewicz.
Zosia w ogóle nie chciała grać. I w końcu zrobiła to dla swojej ciotki, przekonana ostatecznie, że to jest ważne, że trzeba zagrać. A świetnie się sprawdziła. Bo ona się poddała, tak jak ja postawiłam się w sytuacji, że niczego jej nie narzucam. Powiedziałam: masz być, Zosiu, tylko być… A ona się we mnie zasłuchała. I to jest taka piękna pokora.
Zauważyłam, że jak człowiek jest pokorny, to wtedy widzimy jego nieprawdopodobny potencjał, o którego istnieniu on sam nawet nie wie. I w wyniku tego dzieją się niesamowite rzeczy. Natomiast kiedy my zapełniamy wszystko sobą, coś narzucamy, niewiele możemy zobaczyć.
Podobno najważniejszy dla Pani był jednak obraz Pójdź za Mną. Testament Jana Pawła II?
Tak i kiedy go oglądam, mam wrażenie, że nie ja zrobiłam ten film. Mój kolega powiedział o nim: wiesz, Wanda, ja go oglądałem 77 razy. Warunek jest jeden: nie możemy zakładać, że my już wszystko wiemy o Janie Pawle II i wtedy ten film nas przyciąga.
Mnie Jan Paweł II fascynował od samego początku. Właściwie moja droga twórcza po części była naznaczona przez jego nauczanie. Poznałam je wcześnie, jeszcze jako studentka, i się zachwyciłam. Naprawdę zachwyciłam. A później jego List do artystów był dla mnie już takim dopełnieniem.
A w nim zdanie: Uczyń z życia arcydzieło…
To w zasadzie program, zdefiniowanie tego, jaką rolę ma artysta. Bo sam Jan Paweł II nim był. Ja wtedy nad tym dużo rozmyślałam: jakie jest moje miejsce, moja odpowiedzialność? I dziś powiedziałabym nawet, że jestem bardziej artystą niż reżyserem. Bo reżyser wypełnia zawód, a mnie nawet nie bardzo pozwalają wykonywać go do końca, bo co składam, to odrzucają. I to jest trudne doświadczenie.
A artysta odpowiada przed Bogiem za to, co robi. I druga rzecz: musi istnieć harmonia między tym, jak żyję, a jak tworzę. Jeżeli jej nie ma, to ten film czy to dzieło, czy ta praca nie zostaje w drugim człowieku. A w harmonii nasze dzieła się nie starzeją. Dlatego, że to jest wzięte ze świata nadprzyrodzonego. To nie jest nasze, my możemy być jedynie inspirowani albo złem, albo dobrem. I co wybieramy?
Faktycznie, bardzo to Wojtyłowe…
Miałam takie uczucie, pracując nad Testamentem. To jest film zrobiony tylko z materiałów archiwalnych. Oglądałam je ponad rok, analizując każdy kadr, i z tych wycinków, z tych ponad stu kaset wybierałam fragmenty. To była modlitwa i trud. Oglądałam twarz Jana Pawła II, dostrzegałam, jak on jest skupiony, kiedy jest sam i kiedy jest w tłumie. Zawsze taki sam. Nieustannie w rozmowie z Panem Bogiem. I ja to widziałam.
Co ciekawe, kiedy w Miami pokazałam Duśkę, wszyscy mówili, że to jest film o … Janie Pawle II. A przecież Wanda mówiła, że ona nic nie powie o nim.
A wyszło na Pani…
Te dwa filmy robiłam jednocześnie, to jest też ciekawe. Jeździłam na zdjęcia z Duśką i oglądałam materiały do Testamentu. I zrozumiałam wtedy, co on chciał nam przekazać, każde słowo, każdą myśl. Wszystko się ułożyło.
Na dodatek uparłam się przy tytule Pójdź za mną. Producent filmu Przemysław Häuser przekonywał, że powinniśmy zostać tylko przy Testamencie Jana Pawła II.
Papież jeszcze wówczas żył i to miało zaskoczyć wszystkich. Mieliśmy być pierwsi. Nie udało się, bo Jan Paweł II odszedł w kwietniu, a my nie mieliśmy jeszcze filmu skończonego.
Do zakończenia potrzebny był mi fragment z pogrzebu. Pamięta pan ,co powiedział kardynał Ratzinger w pogrzebowej homilii?
?…
Powiedział: Kluczem do zrozumienia Jana Pawła II są słowa Jezusa do Piotra: „Pójdź za mną”… Pójdź za mną. I dlatego to nie był mój film. Tak, jakbym czuła, że powinien powstać, a ja byłam prowadzona. I dlatego ciągle do niego wracam, lubię go po prostu, bo on nie jest mój.
Pani się bardzo utożsamia z tymi wszystkimi postaciami – Półtawską, Tułasiewicz, Wandą Błeńską, Janem Pawłem II. Stwierdzam fakt.
Ja kocham swoich bohaterów. I nigdy ich nie zostawiam. Jestem z nimi do końca i nawet po śmierci mam z nimi taką łączność duchową.
Klucz, którym spina Pani swoje filmy?
Żeby wszystko, co robię, było na chwałę Bożą. Nie na moją.
Rozmawiał Stanisław Muszyński
O nagrodach Laur Wielkopolskiego Oddziału SDP 2024 można przeczytać TUTAJ.