WALDEMAR ŚLIWCZYŃSKI: Cięcie kosztów

Fot. Pixabay

Także w gazetach lokalnych kiedyś było lepiej, zwłaszcza finansowo. Ile się zarabiało? U mnie, czyli w „Wiadomościach Wrzesińskich”, jakieś dziesięć lat temu dziennikarze zarabiali nieźle, oczywiście ci najlepsi, czyli najwydajniejsi. Na rękę wyciągali 4-5, a zdarzało się i 6 tysięcy, co jak na gazetę lokalną było dużo. Dodam, że w najlepszych latach „WW” w 75-tysięcznym powiecie wrzesińskim, gdzie się ukazują od 1990, miały nakład 11.650 egzemplarzy, przy sprzedaży około 10.500 tygodniowo. Mój tygodnik trafiał do prawie każdego mieszkania i był obowiązkowym zakupem w każdy piątek.

 

Mieliśmy też wysokie wpływy z ogłoszeń drobnych i reklam, głównie lokalnych przedsiębiorstw. Uśredniając te wpływy, bo występowała tu sezonowość – w lipcu i sierpniu oraz w styczniu było nieco mniej – miesięczny utarg biura ogłoszeń to około 140 tysięcy netto. Specyfiką rynku wrzesińskiego było to, że klienci sami przychodzili do nas, pracownicy biura ogłoszeń nie musieli latać po mieście i namawiać do dania reklamy, nie byliśmy nachalni, co klientom bardzo się podobało, bo mieli już dość różnych akwizytorów z „najlepszymi na rynku ofertami”. W związku z tym pracownicy biura nie byli tymi, którzy zarabiali najwięcej.

 

Ile wówczas zarabiałem ja, jako jedyny właściciel gazety? Szczerze mówiąc, a ja zawsze mówię szczerze – nie wiem. Dużo. W porywach kilkadziesiąt tysięcy złotych. Miesięcznie. Precyzyjne obliczenie mojego zarobku, a właściwie zysku, było trudne, ponieważ prowadziłem „jednoosobową działalność gospodarczą osoby fizycznej”, więc pieniądze firmowe i osobiste były w banku na jednym koncie. Poza tym, prawie wszystko, co zarobiłem na „Wiadomościach Wrzesińskich” inwestowałem w inne przedsięwzięcia biznesowe, które niestety nie przyniosły mi spodziewanych zysków. Studnią bez dna okazała się przede wszystkim drukarnia offsetowa, którą założyłem w 1993 roku. Szło dobrze tylko przez pierwsze lata, kiedy drukowaliśmy naszą gazetę oraz kilka innych tygodników lokalnych z okolicy. Potem, gdy niedaleko nas powstały drukarnie „Gazety Wyborczej”, „Głosu Wielkopolskiego”, „Gazety Poznańskiej” i „Rzeczypospolitej”, przestało się opłacać drukowanie niskonakładowych gazet lokalnych w drukarni arkuszowej. Duże przedsiębiorstwa poligraficzne spostrzegły, że swoje tytuły to one drukują zaledwie przez kilka godzin, a przecież doba ma 24 godziny, więc zaczęły zabiegać nawet o takich małych klientów jak my. W końcu sami przenieśliśmy się do jednej z nich. Drugą studnią bez dna okazał się również ogólnopolskie pismo artystyczne „Kwartalnik Fotografia”, które wydawałem w latach 2000-2013. Cały czas musiałem do niego dokładać, chociaż co roku wmawiałem sobie, że następny rok to już na pewno będzie nad kreską. Niestety, taki rok nie nadszedł i trzeba było tytuł zamknąć. Chociaż więc na gazecie lokalnej zarabiałem nieźle, to znaczną część tego zysku pochłaniały marzenia artystyczne, które aczkolwiek piękne, to okazały się być bardzo kosztowne…

 

Jak wygląda dzisiaj sytuacja finansowa w gazetach lokalnych? Od roku nie jestem już wydawcą „WW”, więc nie mam aktualnych danych, ale na podstawie rozmów z koleżankami i kolegami ze Stowarzyszenia Gazet Lokalnych (otrzymałem członkostwo honorowe SGL), a także z obserwacji rynku widzę, że dane sprzed dziesięciu lat, które podałem na początku tego tekstu, trzeba podzielić mniej więcej przez dwa. Mój tygodnik (dzisiaj ma nakład 5650 egz.) należał do tych większych, więc miał relatywnie łatwiej od mniejszych, więc i dzisiaj zapewne ma trochę lepszą sytuację. Spadki nakładów i wpływów reklamowych przyszły do gazet lokalnych z paroletnim opóźnieniem, ale też przyszły. Podobnie jak w dużych gazetach, prywatne tygodniki powiatowe też szukają swojego sposobu na dalsze trwanie, tną koszty, przede wszystkim ludzkie, szukając jednocześnie sposobów na zwiększenie wpływów „z internetu”. Póki co, nikt nie upadł, a do SGL przychodzą nowe tytuły.