Fot. Pixabay

WALDEMAR ŚLIWCZYŃSKI: Cięcie kosztów

Także w gazetach lokalnych kiedyś było lepiej, zwłaszcza finansowo. Ile się zarabiało? U mnie, czyli w „Wiadomościach Wrzesińskich”, jakieś dziesięć lat temu dziennikarze zarabiali nieźle, oczywiście ci najlepsi, czyli najwydajniejsi. Na rękę wyciągali 4-5, a zdarzało się i 6 tysięcy, co jak na gazetę lokalną było dużo. Dodam, że w najlepszych latach „WW” w 75-tysięcznym powiecie wrzesińskim, gdzie się ukazują od 1990, miały nakład 11.650 egzemplarzy, przy sprzedaży około 10.500 tygodniowo. Mój tygodnik trafiał do prawie każdego mieszkania i był obowiązkowym zakupem w każdy piątek.

 

Mieliśmy też wysokie wpływy z ogłoszeń drobnych i reklam, głównie lokalnych przedsiębiorstw. Uśredniając te wpływy, bo występowała tu sezonowość – w lipcu i sierpniu oraz w styczniu było nieco mniej – miesięczny utarg biura ogłoszeń to około 140 tysięcy netto. Specyfiką rynku wrzesińskiego było to, że klienci sami przychodzili do nas, pracownicy biura ogłoszeń nie musieli latać po mieście i namawiać do dania reklamy, nie byliśmy nachalni, co klientom bardzo się podobało, bo mieli już dość różnych akwizytorów z „najlepszymi na rynku ofertami”. W związku z tym pracownicy biura nie byli tymi, którzy zarabiali najwięcej.

 

Ile wówczas zarabiałem ja, jako jedyny właściciel gazety? Szczerze mówiąc, a ja zawsze mówię szczerze – nie wiem. Dużo. W porywach kilkadziesiąt tysięcy złotych. Miesięcznie. Precyzyjne obliczenie mojego zarobku, a właściwie zysku, było trudne, ponieważ prowadziłem „jednoosobową działalność gospodarczą osoby fizycznej”, więc pieniądze firmowe i osobiste były w banku na jednym koncie. Poza tym, prawie wszystko, co zarobiłem na „Wiadomościach Wrzesińskich” inwestowałem w inne przedsięwzięcia biznesowe, które niestety nie przyniosły mi spodziewanych zysków. Studnią bez dna okazała się przede wszystkim drukarnia offsetowa, którą założyłem w 1993 roku. Szło dobrze tylko przez pierwsze lata, kiedy drukowaliśmy naszą gazetę oraz kilka innych tygodników lokalnych z okolicy. Potem, gdy niedaleko nas powstały drukarnie „Gazety Wyborczej”, „Głosu Wielkopolskiego”, „Gazety Poznańskiej” i „Rzeczypospolitej”, przestało się opłacać drukowanie niskonakładowych gazet lokalnych w drukarni arkuszowej. Duże przedsiębiorstwa poligraficzne spostrzegły, że swoje tytuły to one drukują zaledwie przez kilka godzin, a przecież doba ma 24 godziny, więc zaczęły zabiegać nawet o takich małych klientów jak my. W końcu sami przenieśliśmy się do jednej z nich. Drugą studnią bez dna okazał się również ogólnopolskie pismo artystyczne „Kwartalnik Fotografia”, które wydawałem w latach 2000-2013. Cały czas musiałem do niego dokładać, chociaż co roku wmawiałem sobie, że następny rok to już na pewno będzie nad kreską. Niestety, taki rok nie nadszedł i trzeba było tytuł zamknąć. Chociaż więc na gazecie lokalnej zarabiałem nieźle, to znaczną część tego zysku pochłaniały marzenia artystyczne, które aczkolwiek piękne, to okazały się być bardzo kosztowne…

 

Jak wygląda dzisiaj sytuacja finansowa w gazetach lokalnych? Od roku nie jestem już wydawcą „WW”, więc nie mam aktualnych danych, ale na podstawie rozmów z koleżankami i kolegami ze Stowarzyszenia Gazet Lokalnych (otrzymałem członkostwo honorowe SGL), a także z obserwacji rynku widzę, że dane sprzed dziesięciu lat, które podałem na początku tego tekstu, trzeba podzielić mniej więcej przez dwa. Mój tygodnik (dzisiaj ma nakład 5650 egz.) należał do tych większych, więc miał relatywnie łatwiej od mniejszych, więc i dzisiaj zapewne ma trochę lepszą sytuację. Spadki nakładów i wpływów reklamowych przyszły do gazet lokalnych z paroletnim opóźnieniem, ale też przyszły. Podobnie jak w dużych gazetach, prywatne tygodniki powiatowe też szukają swojego sposobu na dalsze trwanie, tną koszty, przede wszystkim ludzkie, szukając jednocześnie sposobów na zwiększenie wpływów „z internetu”. Póki co, nikt nie upadł, a do SGL przychodzą nowe tytuły.

WALDEMAR ŚLIWCZYŃSKI: Polska Press nie rządzi powiatowym internetem

W koncernie Polska Press (dawniej Passauer Neue Presse) jeszcze zanim został przejęty przez Orlen model działania tygodników lokalnych, czyli powiatowych był taki: redakcja składała się z redaktora naczelnego, który też trochę pisał, 2-3 dziennikarzy, ewentualnie 1-2 współpracowników nieetatowych, np. od sportu oraz 2-4 specjalistów od reklamy.

 

Każdy dziennikarz musiał wypełniać tygodniowo od 3 do 5 stron w gazecie, a także powinien codziennie publikować na portalu przynajmniej jednego newsa. Naczelny miał do dyspozycji bibliotekę gotowych szablonów stron gazetowych, więc nie musiał niczego makietować, dziennikarze pisali artykuły i wrzucali zdjęcia w ramki aplikacji webowej. Zarówno skład gazety, jak i korekta odbywały się centralnie, więc redakcja nie miała wpływu na ostateczny kształt numeru. Naczelny miał też do dyspozycji obszerną bibliotekę tekstów „ogólnych” i „ponadczasowych”, np. rozmów z celebrytami, porad kulinarnych, zdrowotnych i innych. Dostęp do grafików, którzy przygotują interesujący wykres, czy inną infografikę, był ograniczony. Wynagrodzenia dziennikarzy były bliskie najniższej możliwej płacy krajowej, ewentualnie przekraczały ją minimalnie, ok. 3 tysięcy zł na rękę dwa lata temu to była pensja niezła. W biurze reklam i ogłoszeń można było zarobić więcej, ale tam wszystko zależało od efektywności, a i robota niewdzięczna. Zarobki naczelnych dochodziły do 4 tysięcy.

 

Można się zastanawiać, czy w takich warunkach możliwe było w ogóle powstawanie dobrych artykułów? Jakoś nie pamiętam wybitnych tekstów z tygodników lokalnych Polska Press. Dlatego tam, gdzie w danym powiecie była silna, polska niezależna gazeta prywatna, niemiecki koncern nie pchał się ze swoim „gazetopodobnym” produktem, bo wiedział, że nie ma szans. Jedynie tam, gdzie lokalny polski wydawca był kiepski i ledwo zipał, Niemcy kupowali ten tytuł (czasem tylko część udziałów, które były na sprzedaż), albo zakładali swoją gazetę. W czasie, gdy Orlen kupował Polska Press, podkreślano często, że z uwagi na kilkadziesiąt, a może kilkaset tygodników i portali lokalnych, PP jest silny „w terenie”. Według mnie to propagandowa bajka, bo w większości powiatów najsilniejsze są powstałe 30 lat temu miejscowe gazety i ich portale, więc media PP w tych powiatach są co najwyżej numerami dwa. Statystyki całej sieci portali Polska Press z perspektywy warszawskiej mogą być oczywiście imponujące, ale działa tu efekt skali, który w tym przypadku nie pokazuje prawdy o tym, kto rządzi internetem „w terenie”. Gdyby zebrać statystyki wszystkich portali gazet lokalnych, zarówno tych ze Stowarzyszenia Gazet Lokalnych, jak i Stowarzyszenia Mediów Lokalnych, jak i niezrzeszonych oraz samodzielnych (nie posiadających gazet papierowych) lokalnych portali informacyjnych, to skończyłby się pic z dominacją PP w Polsce powiatowej.

 

Nie chcę nadmiernie gloryfikować mediów lokalnych i mówić, że są świetne i doskonałe, bo zarówno same gazety, jak i portale, często pozostawiają wiele do życzenia, ale trzeba zauważyć, że mimo wszystko na swoich niewielkich terenach potrafią skutecznie konkurować z wojewódzkimi czy ogólnopolskimi gigantami. Pytanie – jak długo jeszcze? – jest oczywiście cały czas otwarte, bo w mediach od wielu lat obserwujemy zjawisko analogiczne z tym, co dzieje się w handlu: wielkie sieci wypierają małych handlowców. Być może szansą dla małych jest konsolidacja i łączenie się w większe organizmy biznesowe, co w przypadku gazet powiatowych będzie trudne. Już wiele lat temu Dominik Księski, wydawca „Pałuk” ze Żnina, a jednocześnie ówczesny prezes Stowarzyszenia Gazet Lokalnych, zauważył: wydawcy gazet lokalnych to zbiór indywidualistów, każdy ma swój pomysł na prowadzenie gazety, oczywiście najlepszy.

 

Dlatego, za mojego żywota, prawdopodobnie nie dojdzie do połączenia mediów lokalnych w jedną super-firmę, chociaż takie pomysły co jakiś czas w tym środowisku się pojawiają.

 

Zresztą może nie byłoby to dobre, może lepiej, żeby nadal funkcjonował dotychczasowy model gazety lokalnej, małej, ciasnej, ale własnej?

 

Waldemar Śliwczyński

WALDEMAR ŚLIWCZYŃSKI: Dziennikarz pyta, władza milczy

Nie mamy w Polsce dobrych regulacji prawnych zmuszających funkcjonariuszy publicznych do odpowiadania na pytania dziennikarzy.

 

Znam burmistrza w Wielkopolsce, który wyłożył z gminnej kasy 4,5 tysiąca złotych, tylko po to, żeby nie odpowiedzieć na pytanie dziennikarza lokalnej gazety, dlaczego ścieżki rowerowe buduje z kostki betonowej zamiast z asfaltu, co zaleca nawet Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad. Na co konkretnie poszły te pieniądze, zapytacie? Na jedną z renomowanych, a więc najdroższych, kancelarii prawnych z Poznania, której pan burmistrz zlecił napisanie do Naczelnego Sądu Administracyjnego odwołania od wyroku Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego, który nakazał mu odpowiedzieć m.in. na to pytanie dziennikarza.

 

Dlaczego włodarz miasta i gminy postanowił wydać z publicznych pieniędzy tak dużą kwotę zamiast po prostu odpowiedzieć na pytanie, nawet byle jak (np. „bo uważamy, że kostka betonowa jest lepsza niż asfalt”) i mieć problem z głowy? Odpowiedź jest prosta – bo nie lubi gazety, której dziennikarz miał czelność zapytać o kostkę. Wcześniej ta gazeta opublikowała serię artykułów o obrocie działkami budowlanymi pana burmistrza oraz o tym, jak za pieniądze gminnego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji podciągnął kanalizację do swoich działek przeznaczonych na sprzedaż. Niezorientowanym przypomnę, że prezydentom miast, burmistrzom i wójtom nie wolno prowadzić działalności gospodarczej, nawet – jak było w tym przypadku – niezgłoszonej do skarbówki. Dyrektor Urzędu Kontroli Skarbowej w Poznaniu wydał decyzję, w której stwierdził, że ten obrót nieruchomościami spełnia wszelkie znamiona prowadzenia działalności gospodarczej, co z kolei było wystarczającą przesłanką dla wojewody, aby pomysłowemu burmistrzowi wygasić mandat i wprowadzić zarząd komisaryczny do czasu nowych, przedterminowych wyborów burmistrza. Nie zrobił tego, nie wiadomo dlaczego, a na pytania dziennikarzy tylko tajemniczo się uśmiecha.

 

Co dla nas, dziennikarzy istotne, od czasu wyjścia na jaw tzw. afery gruntowej, burmistrz prawie całkowicie przestał odpowiadać na pytania dziennikarzy tej gazety, więc jedynym sposobem uzyskania z ratusza czegokolwiek stało się przysłanie zapytania w trybie dostępu obywateli do informacji publicznej. Teoretycznie na takie zapytanie burmistrz odpowiedzieć musi, ale nawet jeśli łaskawie odpowiadał, to przeważnie w ostatnim możliwym terminie, czyli pod koniec dwutygodniowego terminu, a do tego zdawkowo i czasem „nie na temat” lub „obok tematu”.

 

Pytanie dziennikarza na temat tej nieszczęsnej kostki brukowej wzięło się stąd, że parę dni wcześniej w swoich „Wieściach z Ratusza” burmistrz opublikował listę inwestycji w infrastrukturę rowerową w ostatnich dwudziestu latach, która miała pokazać, że „w temacie rowerowym jest dobrze” i zadać kłam temu, co od wielu miesięcy pisała na ten temat owa gazeta lokalna – ścieżek rowerowych w mieście prawie nie ma, a najczęściej są jedynie „ciągi pieszo-rowerowe”, czyli chodniki dla pieszych przemalowane na chodniki pieszo-rowerowe, co nie jest dobre ani dla pieszych, ani dla rowerzystów. Gazeta postulowała też wydzielanie prawdziwych, czyli bezpiecznych dróg dla rowerów na każdej nowej ulicy, oczywiście nie z betonowej kostki.

 

Stąd właśnie owo zacietrzewienie burmistrza w tak błahej sprawie – za żadne skarby nie można tej gazecie przyznać racji, bo jeśli przegramy w drobiazgach,  możemy przegrać także w sprawach poważnych. Dlatego trzeba się bić tak długo, jak to możliwe, nawet w Naczelnym Sądzie Administracyjnym. Koszty nieważne, tym bardziej, że ponoszą je wszyscy podatnicy, a nie pan burmistrz z własnej kieszeni.

 

Mówiąc już zupełnie poważnie – nie mamy w Polsce dobrych regulacji prawnych zmuszających funkcjonariuszy publicznych do odpowiadania na pytania dziennikarzy. Pójście do sądu ze skargą na opieszałość urzędników, czekanie miesiącami na rozstrzygnięcie, potem droga odwoławcza – to wszystko trawa miesiącami, a nawet latami. W opisywanym przypadku sprawa utknęła w NSA i leży tam od 2020…

 

Waldemar Śliwczyński

 

Jesteśmy na siebie skazani – WALDEMAR ŚLIWCZYŃSKI o relacjach między rzecznikami prasowymi a dziennikarzami

Głośny przypadek Anny Michalskiej, rzeczniczki prasowej Straży Granicznej, słusznie według mnie skrytykowanej za sposób odpowiadania na pytania dziennikarzy, przypomniał mi moje wcześniejsze kontakty z rzecznikami prasowymi różnych instytucji, a także pobudził mnie do ponownego zastanowienia się nad pryncypiami tego zajęcia. Niewdzięcznego zajęcia.

 

Nie odkryję Ameryki jeśli powiem, że rzecznik to nie dziennikarz, chociaż wymaga się od niego przynajmniej jako takiej ogłady dziennikarskiej, jeśli takie pojęcie w ogóle istnieje. Musi, mówiąc w uproszczeniu, czuć media, znać potrzeby dziennikarzy, rozumieć w jakim celu zadają oni pytania i cały czas pamiętać, że świętym obowiązkiem „pismaków” jest szukanie dziury w całym, bycie podejrzliwym i dociekliwym. Sorry, kochani rzecznicy i rzeczniczki, taki mamy zawód. Nie pytamy z czczej ciekawości, ale w imieniu czytelników, opinii publicznej. Z drugiej strony, rzecznik musi zdawać sobie sprawę z tego, że jest medialnym głosem swego szefa, że przemawia w jego imieniu, a nie w swoim i że tylko do niego dostęp ma dziennikarz, więc pyta.

 

Pamiętam jak kilka lat temu w Licheniu na konferencji dla dziennikarzy z cyklu „Kościół bez tajemnic” ksiądz Józef Kloch, ówczesny rzecznik Konferencji Episkopatu Polski, podawał wręcz łopatologiczną instrukcję obsługi sytuacji trudnych przez rzeczników Kurii i innych instytucji kościelnych. W tamtych czasach trudnymi sytuacjami dla Kościoła było wypływanie informacji o współpracy księży, a nawet wysokich dostojników, z PRL-owską Służbą Bezpieczeństwa. Co radził ks. Kloch? Przede wszystkim – nie uciekać od problemu, nie bagatelizować go, nie udawać, że go nie ma, lecz się z nim zmierzyć. Przytoczył powiedzenie, ponoć popularne wśród duchowieństwa: „Jest problem, więc zróbmy procesję”. Nie, powiadał Kloch, takie działanie prowadzi donikąd. Tylko jasne i odważne przedstawienie problemu i podanie jego rozwiązania jest skuteczne. Pani Anny Michalskiej na tym szkoleniu na pewno nie było…

 

Rzecznik prasowy to zajęcie niewdzięczne, jak zauważyłem już wyżej. Przede wszystkim z tego powodu, że jest on między młotem i kowadłem: musi reprezentować swojego szefa nawet wtedy, gdy osobiście nie zawsze podziela jego poglądy. Mówiąc wprost: musi czasem kłamać (zdarza się to rzadko), albo nie mówić całej prawdy, przemilczać ją, jeśli wymaga tego szef lub interes instytucji, której rzecznikuje (sytuacja występująca bardzo często). Praca rzecznika, zwłaszcza służb mundurowych, to coś w rodzaju ciuciubabki, z której natury zdają sobie sprawę obie strony informacyjnej barykady: rzecznik wie więcej niż mówi i może powiedzieć, a dziennikarz zdaje sobie z tego sprawę, ale dla dobra swojego artykułu mimo wszystko stara się wydrzeć jak najwięcej. Mądrość rzecznika tkwi według mnie, chociaż nigdy nim nie byłem, w tym, że potrafi przekazywać informacje w taki sposób, że wydają się być pełne i wiarygodne. Na wszelki przypadek będąc rzecznikiem zostawiłbym sobie zawsze coś w zanadrzu, coś co mogę podać dodatkowo, „tylko dla pani lub pana”, a co nie naraziłoby mnie na reprymendę szefa, że powiedziałem za dużo. No cóż, w każdym zawodzie trzeba sobie jakoś radzić…

 

Waldemar Śliwczyński

Postawić na druk czy internet – dylematy wydawców lokalnych opisuje WALDEMAR ŚLIWCZYŃSKI

Wydawcy papierowych gazet lokalnych często boją się internetu, bo nie potrafią na nim zarabiać. Właściciele portali nierzadko mają zaś problem z jakością publikowanych materiałów. Czy mogą sobie pomóc?

 

W Polsce działają dwie organizacje skupiające media lokalne – Stowarzyszenie Prasy Lokalnej oraz Stowarzyszenie Gazet Lokalnych. Każda z tych organizacji ma podobną ilość członków, kilkudziesięciu, chociaż tytułów prasowych jest więcej, bo niektórzy wydawcy mają po kilka tytułów.

 

Niezależne prywatne tygodniki lokalne są często mylone z tzw. prasą samorządową wydawaną i rozdawaną mieszkańcom przez starostów, prezydentów, burmistrzów i wójtów, a także czasem – co jest objawem warszawocentryzmu – z prasą regionalną, czyli wojewódzką. Z punktu widzenia stolicy każdy tytuł prasowy spoza Warszawy jest lokalny.

 

Przypomnę również, że wszystkie tygodniki lokalne wydawane na papierze, od ponad dwudziestu lat mają też swoje portale internetowe, a także o parę lat późniejsze strony na Facebooku i na innych „społecznościówkach”, są więc obecne w internecie niemalże od samego początku, tak samo jak największe gazety ogólnopolskie. W powiatach działają też lokalne rozgłośnie radiowe, telewizje w kablówkach i w internecie oraz samodzielne, większe i mniejsze portale internetowe. To tyle o fundamentalnych  kwestiach terminologicznych i porządkowych.

 

Zarówno SGL, jak i SPL stworzyli właściciele (wydawcy) prasy drukowanej, dlatego w ich myśleniu o komunikowaniu społecznym nadal najważniejsza jest gazeta, to jej redagowaniu poświęcają najwięcej czasu i energii. Ich gazeta ma co prawda też portal, bo „trzeba” go mieć, ale jest on dla nich tylko złem koniecznym, a nie pełnoprawnym sposobem komunikacji z odbiorcami. Dlatego jakość większości serwisów internetowych gazet lokalnych jest, mówiąc delikatnie, nie najwyższa. Z jednej strony wydawcy lokalni zdają sobie sprawę, że papier powoli się kończy i że przyszłość będzie należała do serwisów internetowych, ale z drugiej – boją się internetu i nie do końca są przekonani, że przepowiednie o końcu printu spełnią się. Do strategii digital first przekonanie mają nieliczni, więc najciekawsze artykuły z drukowanych tygodników lokalnych trafiają (albo nie trafiają nigdy) na ich portale dopiero po kilku dniach, a nawet tygodniach (sic!) po premierze w gazecie.

 

Nie ma się czemu dziwić, dlaczego wydawcy tygodników nie potrafią w pełni „otworzyć się na internet”, skoro ich dochody w 80-95 (i więcej) procentach pochodzą nadal z gazety drukowanej, a nie z portalu. „Gazeta Wyborcza” dochodzi już, jak donosił niedawno „Press”, do 40 proc. dochodów z nogi cyfrowej i procent ten cały czas rośnie, ale gazetom lokalnym do takiego wyniku jeszcze bardzo daleko i kto wie czy kiedykolwiek do niego dojdzie. Wydawcy papierowi nie potrafią zarabiać na swoich portalach i jak mówią, muszą się tego uczyć.

 

Stowarzyszenie Prasy Lokalnej, gdzie prezesem jest Piotr Piotrowicz z Jarocina, postanowiło niedawno przyjmować do swojego grona także szefów portali lokalnych, a nawet zmienić nazwę na Stowarzyszenie Mediów Lokalnych, uznając, że najważniejsza jest LOKALNOŚĆ, a nie nośnik, czyli pośrednik, czyli medium poprzez który odbywa się komunikacja z odbiorcami. Wiadomość o tym otwarciu SPL na portale wywołała dyskusję w SGL, w którym aktualnie członkowie podzielili się mniej więcej na dwie równoliczne grupy – zwolenników i przeciwników przyjmowania ludzi z portali lokalnych. W głosowaniu, jakie niedawno odbyło się na zjeździe SGL w Sobieszewie pod Gdańskiem, zwyciężyli co prawda przeciwnicy, ale nie wszyscy mogli zagłosować, więc w przyszłości z pewnością dyskusja będzie kontynuowana, a wynik kolejnego głosowania może być zupełnie inny.

 

Problemem, z którym muszą zmierzyć się obie organizacje – SPL już teraz, a SGL prawdopodobnie w przyszłości – będzie odpowiedź na pytanie: czy przyjąć portal z powiatu, w którym mamy już członka, który ma gazetę i portal, czy też nie? Piotr Piotrowicz: – Staramy się, żeby nie było konkurencji między członkami z tego samego terenu.

 

Tak, czy inaczej, można przypuszczać, że na wspólnym członkostwie w jednej organizacji wydawców papierowych i internetowych skorzystają jedni i drudzy: papierowi nauczą się zarabiać na swoich portalach, a portalowi podszkolą się w dziennikarstwie, bo tego za bardzo nie potrafią.

 

Waldemar Śliwczyński

Stawiać na jakość, a nie reklamy – WALDEMAR ŚLIWCZYŃSKI o przyszłości mediów

Mit o skuteczności reklamy online to bajka, którą świat cyfrowy lansuje od lat.

 

Przez ostatnie 30 lat moje życie związane było z mediami, byłem wydawcą i redaktorem naczelnym „Wiadomości Wrzesińskich”, niezależnego tygodnika lokalnego, który jeszcze 10 lat temu w powiecie, gdzie mieszka 75 tysięcy mieszkańców, sprzedawał co tydzień w ponad 10 tysięcy egzemplarzy.  1 stycznia 2021 oddałem tytuł dziennikarzom, ale nadal interesuję się mediami. Nadal czytam gazety i czasopisma, śledzę portale dziennikarskie, prenumeruję branżowy magazyn „Press”, śledzę wszelkie doniesienia (medialne!) na temat mediów, podtrzymuję kontakt ze środowiskiem, z którego pochodzę, czyli ze Stowarzyszeniem Gazet Lokalnych, które przyznało mi członkostwo honorowe. Sporo też myślę na temat przyszłości mediów, o tym jak powinny wyglądać, czym powinny się stać, aby przetrwać w szybko zmieniającej się teraźniejszości.

 

Piszę to, siedząc w ciemni, bo jestem też fotografem ze ZPAF-u i wywołuję negatywy (wielkoformatowe 5×7 cali) , słuchając internetowego Radia 357. Przełączam się też na Radio Nowy Świat. I jestem po prostu szczęśliwy. Bo muzyka świetna. Bo prowadzący inteligentni. Bo goście mający do powiedzenia coś ciekawego. BO NIE MA REKLAM!

 

I to jest Moi Drodzy przyszłość mediów – JAKOŚĆ. Finansowana przez ludzi, którzy tej jakości potrzebują. Wystarczy dać 10 złotych na miesiąc, czyli tyle ile kosztuje piwo w knajpie, aby poczuć się dobrze. Ja czuję się dobrze, bo nie dosyć, że wspieram utalentowanych ludzi, którzy potrafią robić dobre radio, to jeszcze biorę udział w przebudowie mediów w dobrym kierunku. Radia 357 czy Nowy Świat realizują z sukcesem nowoczesny model biznesowy mediów oparty na  dziennikarstwie jakościowym i finansowaniu społecznościowym, a nie na modelu – darmowa  (lub prawie darmowa) treść + płatna reklama.

 

Zauważmy, że reklamy nikt nie lubi, a nawet nie cierpi. Tolerujemy ją z konieczności, bo przyzwyczailiśmy się do niej, to takie zło konieczne. A jeśli jej nie lubimy, to jak może być skuteczna?! Mit o skuteczności reklamy online to bajka, którą świat cyfrowy lansuje od lat.

 

De Correspondent (holenderski płatny portal publikujący tylko wartościowe artykuły dziennikarskie) w tekście o mitach reklamy online przytacza m.in. wyniki eksperymentu, na jaki namówił firmę eBay Steve Tadelis, profesor ekonomii z Harvardu. eBay na reklamę w wyszukiwarce Google (i w innych wyszukiwarkach) wydawał dziesiątki milionów dolarów, płacił za to, żeby wyniki wyszukiwania z aukcjami eBay były na samej górze wyników, co według ludzi z działu marketingu miało eBay’owi zapewniać wielkie zyski. Tadelis zaproponował wstrzymanie na kilka tygodni płacenie Googlowi. Wysoko opłacani specjaliści od marketingu eBaya wpadli w rozpacz, dział finansowy wstrzymał oddech. Co się okazało? Ano to, że nic się nie stało – obroty eBay’a w zasadzie nie zmieniły się ani trochę! Reklama w wyszukiwarce była całkowicie zbędna, ludzie i tak kupowali na aukcjach eBay. Firma zaoszczędziła dziesiątki milionów dolarów.

 

Reklamodawcom proponuję eksperyment: wstrzymajcie na miesiąc emisję reklam i sprawdźcie, czy waszym biznesom coś się stanie, czy spadną wasze obroty? eBay wydawał miesięcznie miliony dolarów na reklamę w wyszukiwarce Google (żeby aukcje eBay wyświetlały się na górze wyników wyszukiwania), a po wstrzymaniu płacenia Googlowi nic się nie zmieniło, ludzie nadal kupowali na eBayu tyle samo, co wcześniej. REKLAMA TO ŚCIEMA. Przyszłością mediów jest – dziennikarstwo jakościowe + płatna subskrypcja, a nie reklamy, bo te przeniosą się do Google’a i Facebooka.

 

Waldemar Śliwczyński