A gdyby tak wprowadzić do polskich mediów instytucję endorsement, czyli oficjalnego poparcia przez daną redakcję kandydata lub ugrupowania? Zastanawiałem się, czy byłoby to możliwe, od czasu, gdy w 2000 roku przeczytałem w brytyjskim tygodniku „The Economist” (który był wtedy dla mnie, początkującego dziennikarza, wielkim odkryciem), że zdecydował się w wyborach prezydenckich w USA poprzeć oficjalnie George’a W. Busha – jakkolwiek wpływ brytyjskiego pisma o międzynarodowej renomie na wybory w USA jest, rzecz jasna, ograniczony. W swojej najnowszej historii w 1980 r. „The Economist” poparł oficjalnie Ronalda Reagana, potem dwukrotnie żadnego z kandydatów, w 1992 r. – Billa Clintona, cztery lata później – Boba Dole’a, w 2004 r. – Johna Kerry’ego, w kolejnych dwóch wyborach – Baracka Obamę, w 2016 r. – Hillary Clinton.
Z „The Economist” sprawa jest o tyle szczególna, że artykuły tam się ukazujące nie są podpisywane imieniem i nazwiskiem autora. Nie mam pojęcia, w jaki sposób wewnątrz redakcji podejmuje się decyzje o poparciu tego czy innego kandydata. Wiem, że – przy wszystkich moich zastrzeżeniach do tygodnika – czytelnicy zawsze dostają obszerne uzasadnienie stanowiska.
„The Economist” nie jest oczywiście wyjątkiem. Endorsement jest popularny głównie w anglosaskich mediach. W USA jest wręcz instytucją wyborczą, a w trakcie kampanii pracowicie oblicza się, ile gazet poparło którego kandydata. Np. w wyborach sprzed czterech lat Hillary Clinton otrzymała poparcie aż 500 tytułów plus dodatkowo 30 przyjmujących stanowisko „byle nie Trump”, podczas gdy Donalda Trumpa wsparło jedynie 28 gazet. Jak widać, niewiele to jednak kandydatce Demokratów pomogło.
W Polsce tymczasem są jedynie pojedyncze przypadki oficjalnego opowiedzenia się tytułu za danym kandydatem – tak robiła na przykład „Gazeta Wyborcza” w wyborach prezydenckich. Prasa, mówiąc umownie, prawicowa, choć przecież jasno wspierała w 2015 r. Andrzeja Dudę, nie ogłaszała oficjalnego poparcia kandydata przez tytuł. Może zresztą wychodząc z założenia, że nie jest to potrzebne, bo wszystko jest jasne.
Sam mam do medialnego endorsementu stosunek ambiwalentny. Z jednej strony podoba mi się, że takie postawienie sprawy nie pozostawia wątpliwości. Wszystko jest jasne i czytelne – tytuł ma swojego kandydata i nie udaje, że jest inaczej. Z drugiej strony rozumiem, że w polskim plemiennym życiu medialnym i politycznym wiele takich gestów byłoby – inaczej niż w przypadku „The Economist” – całkowicie przewidywalnych, a jednocześnie mogłoby oznaczać jeszcze głębsze bezpośrednie zaangażowanie mediów w politykę. Tak jakby nie było tego dość. Trudno też spodziewać się, że motywacją takiej czy innej decyzji nie byłyby względy czysto merkantylne – dokładnie tak jak jest w przypadku tytułów „człowieka roku” w różnych odmianach, które są często po prostu sposobem na podlizanie się władzy. Za czym często idą reklamy od spółek skarbu państwa.
Problemem może być też stanowisko tych autorów danego tytułu, którzy z decyzją redakcji by się nie zgadzali. Czy mieliby prawo do swojego głosu odrębnego? Czy mogliby w swoich tekstach argumentować na rzecz innych kandydatów? A może właśnie paradoksalnie po oficjalnym ogłoszeniu poparcia redakcji byłoby im łatwiej niż dzisiaj? Wtedy bowiem byłoby jasne, że to głosy odrębne, które nie zmieniają wyboru tytułu jako całości.
Mam jednak poczucie, że nawet gdyby instytucja oficjalnego poparcia partii czy kandydata w Polsce się przyjęła, byłaby w dużej mierze pusta. Czy może raczej – wtórna. Podział jest bowiem tak głęboki, a poczucie plemiennej przynależności tak dojmujące, że endorsement niczego by tu nie zmieniał. Aczkolwiek byłyby wyjątki. Z chęcią dowiedziałbym się, jaką decyzję i dlaczego podejmują takie tytuły jak „Dziennika Gazeta Prawna” czy „Rzeczpospolita”. Bo najciekawsza jest nieoczywistość.
Łukasz Warzecha