Dekoncentracja sprzyjałaby pluralizmowi mediów – rozmowa z posłem PIOTREM BABINETZEM

Z jednej strony powinny zostać uchwalone przepisy dekoncentracyjne. Z drugiej trzeba rozważyć zastosowanie bodźców w rodzaju ulg podatkowych, czy też dotacji dla nowych polskich przedsięwzięć medialnych, które będą realizować programy misyjne z dziedziny kultury czy historii, przyczyniając się w ten sposób do podniesienia ogólnego poziomu mediów – mówi poseł PiS Piotr Babinetz, przewodniczący Sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu w rozmowie z Jaromirem Kwiatkowskim.

 

Obóz rządzący od pewnego czasu podnosi w dyskursie publicznym postulat repolonizacji mediów. Budzi on wiele kontrowersji. Zdaniem niektórych komentatorów, rządzący nie do końca wiedzą, jak miałaby ta repolonizacja wyglądać, a znany dziennikarz śledczy Witold Gadowski nazwał ją w jednym z wywiadów „nic nie znaczącym propagandowym określeniem”.

 

Kwestia nie w tym, jak nazwiemy ten problem. Można mówić o repolonizacji, ale bardziej o dekoncentracji mediów. Jest to problem, który nie został w Polsce uregulowany – w przeciwieństwie do takich krajów, jak np. Francja czy Niemcy. To, że mamy dominujący udział kapitału zagranicznego w większości segmentów rynku medialnego w Polsce, nie jest ani naturalne, ani normalne, a zatem powinno budzić – i sądzę, że budzi – zastrzeżenia nie tylko obozu rządzącego, ale także innych środowisk, niekoniecznie politycznych.

 

Mleko rozlało się we wczesnych latach 90. U progu transformacji polskie podmioty nie miały kapitału, który mogłyby zainwestować w media. A ponieważ życie nie znosi próżni, w to miejsce wchodził w kolejnych latach kapitał zachodni. Nie tylko niemiecki, o którym słyszymy najczęściej, ale także np. norweski czy angielski. Zdobył on dominującą pozycję zwłaszcza w segmencie prasy regionalnej. Rozumiem braki kapitałowe, ale nie rozumiem, dlaczego dopuszczono do sytuacji, że ten kapitał przejął przytłaczającą większość rynku prasowego. Na to nie pozwoliłoby sobie żadne państwo. Dopuszczono do sytuacji, którą obecnie nie wiadomo jak odkręcić.

 

W latach 90. z jednej strony olbrzymi wpływ na rządy w Polsce mieli postkomuniści, a z drugiej – znaczna część elit politycznych znajdowała się na etapie pędu za źle rozumianą europejskością, zachwytu nad zachodnim kapitałem. Nie było, z niewielkimi wyjątkami, tej wrażliwości i odpowiedzialności, która podpowiedziałaby, jakie niebezpieczeństwa dla życia społecznego czy gospodarczego Polaków mogą się z tym wiązać. Powtarzano, że kapitał nie ma narodowości.

 

Okazało się, że jednak ma. Każdy człowiek obdarzony pewną dozą zdrowego rozsądku musiał zachodzić w głowę, jak to było możliwe, że Niemcy przejęli 80 czy nawet więcej procent rynku prasy regionalnej, co jest zjawiskiem nie notowanym w żadnym kraju.

 

Proszę zauważyć, że doszło do sytuacji, iż kapitał norweski, francuski czy angielski w polskich mediach był stopniowo zastępowany przez kapitał niemiecki. Nie sądzę, by był to przypadek, tylko wręcz przeciwnie – rezultat starań firm niemieckich. Te działania mogą być wspierane przez politykę państwa niemieckiego. Jest to ciekawe, dlatego że w Niemczech obowiązują przepisy dekoncentracyjne. W poprzedniej kadencji, podczas spotkania członków prezydium Komisji Kultury i Środków Przekazu Sejmu RP z naszymi niemieckimi odpowiednikami, Niemcy zwracali uwagę, że mają przepisy, które uniemożliwiają jednemu koncernowi medialnemu opanowanie większości rynku w danym segmencie medialnym. Nie mówię tu nawet o narodowości tego kapitału, lecz o tym, żeby jedna firma nie mogła mieć dominującej pozycji. A z drugiej strony Niemcy sprzyjają temu, żeby te firmy rozwijały się w Polsce. Zgadzam się, że procentowo ten problem wystąpił w największym stopniu w segmencie prasy regionalnej, choć podobnie jest także w obszarze internetu.

 

Otóż to. W segmencie dzienników regionalnych niemiecka Polska Presse zdobyła przytłaczającą większość rynku. Widzimy wprawdzie, że rynek prasy papierowej się kurczy, ale to żadne usprawiedliwienie. Na pocieszenie możemy stwierdzić, że segment radiowy i telewizyjny jest – mimo wszystko – bardziej zróżnicowany.

 

Na pewno rynek prasy jest rynkiem kurczącym się, ale jednak trudno nie wspomnieć o olbrzymiej ilości tytułów tzw. prasy kolorowej, gdzie dominuje niemiecki Bauer. W innym segmencie rynku decydująca pozycję ma Axel Springer (do niego należą m.in. „Fakt”, „Newsweek”, Onet – przyp. JK). To jest trwałe zjawisko i ciągle niebezpieczne.

 

Na czym, Pana zdaniem, polega to niebezpieczeństwo?

 

Podam prosty przykład. W prasie kolorowej, która zajmuje się głównie poradnictwem, życiem celebrytów, plotkami, a więc przyjmijmy, że neutralnymi tematami, jeżeli pojawia się opis filmów i seriali dotyczących II wojny światowej, to mówi się o „nazizmie” i „nazistach”, a nie o Niemcach. Nazista, czyli nie wiadomo kto, może Polak? To jest niby drobiazg, ale bardzo charakterystyczny. Język używany w tych krótkich, kilkuzdaniowych notkach, nie jest przypadkowy. A ciągłe używanie pewnych pojęć ma w efekcie wpływ na świadomość, szczególnie młodych ludzi. Zresztą to samo określenie, które jest unikaniem prawdy, używane jest również w tych filmach.

 

A może należy inaczej postawić problem? Może tu nie chodzi o ograniczenie udziału zachodniego kapitału w polskim rynku medialnym, lecz o – jak to określiła Barbara Bubula, była członkini KRRiTV – „odwrócenie nierównowagi ideowej w mediach”? Być może obozowi rządzącemu chodzi o taką zmianę wektorów przekazu medialnego?

 

Jedno z drugim się łączy. Przy dekoncentracji własności na rynku medialnym siłą rzeczy doszłoby do tego, że w mediach byłyby obecne różne trendy ideowe, różne spojrzenia na historię, tradycję, kulturę czy gospodarkę. Czy to nazwiemy repolonizacją czy dekoncentracją – w gruncie rzeczy na jedno wychodzi. Jeżeli dopuścilibyśmy nowe podmioty do udziału w rynku medialnym, to siłą rzeczy znalazłyby się wśród nich także te bardziej konserwatywne. Myślę też, że wtedy moglibyśmy z mediów dowiadywać się więcej o państwach i narodach Europy Środkowej, o obszarze Trójmorza, w tym także o wybitnych ludziach pochodzących czy działających na przestrzeni wieków w naszej części Europy. Przecież wiedza o naszych sąsiadach jest i ciekawa i istotna dla przyszłości Polski i Polaków.

 

Jacek Karnowski, naczelny tygodnika „Sieci”, stwierdził, że repolonizacja nie musi się odbywać za pomocą trudnych do praktycznej realizacji ustaw, ale poprzez przejmowanie rynku przez firmy spoza kartelu III RP.

 

No tak, tylko na czym miałoby polegać to przejmowanie?

 

To clou zagadnienia. Dlatego nikt pewnie nie wie do końca, jak ma ten proces repolonizacji czy dekoncentracji wyglądać. Kto miałby odkupywać udziały od podmiotów dominujących? Spółki skarbu państwa? Efekt jest łatwy do przewidzenia: odpływ odbiorców i reklamodawców, a w konsekwencji upadek danego medium.

 

Chodzi raczej o to, by wprowadzić pewne przepisy dekoncentracyjne, po czym mogłyby się pojawić nowe podmioty na zasadzie wolnej konkurencji. W efekcie dekoncentracji ci, którzy są teraz niemal monopolistami, musieliby oddać część rynku. Są przecież w Polsce środowiska intelektualne i biznesowe, wydawcy czy redaktorzy niszowych, ale poruszających ważne społecznie sprawy, mediów z kręgów konserwatywnych, których warto zachęcać do zaangażowania w większe przedsięwzięcia medialne.

 

Dlatego wydaje mi się, że problem został trochę źle postawiony w  warstwie semantycznej. Nie mówmy o repolonizacji, tylko o dekoncentracji mediów. Przyjmijmy, że nie chodzi o narodowość kapitału, tylko o jego nadmierną koncentrację – niektóre podmioty medialne są tak duże, że zdominowały przekaz. Choć przyznaję, wśród największych graczy rynku medialnego gros stanowią ci z kapitałem zagranicznym. Ale stawiam hipotezę, że u jądra problemu leży nie tyle narodowość kapitału, co jego nadmierna koncentracja szkodząca debacie publicznej.

 

Jest to szczególnie widoczne w przypadku największych portali internetowych. Większość Polaków ogląda telewizję, ale informacje bieżące w ciągu dnia bierze jednak głównie z tych portali. Z jednej strony jest tam duży udział kapitału niemieckiego, z drugiej – w przekazie jest to prawie jednolity front liberalny z wtrętami lewackimi, które płyną w tej chwili przez Europę i świat.

 

Załóżmy, że obozowi rządzącemu uda się wprowadzić przepisy dekoncentracyjne. Prochu nie wymyślicie, trzeba skorzystać ze sprawdzonego wzorca z innego kraju, np. Niemiec czy Francji. Nie obawia się Pan, że zaraz podniesie się z Brukseli krzyk o dławieniu wolnych mediów?  Bo cały czas próbują nas stamtąd ćwiczyć, że to, co jest dozwolone w Berlinie czy Paryżu, niekoniecznie jest dozwolone w Warszawie.

 

Oczywiście, jest takie zagrożenie. Natomiast trzeba podjąć próbę. Wzory francuski czy niemiecki istnieją. Choć i tam się to zmienia wraz ze zmianą struktury narodowościowej czy religijnej tych państw. Ale bazując na wzorach sprzed lat, czy to we Francji, czy w Niemczech, widać było, że ich celem było pilnowanie ustalonego poziomu dekoncentracji mediów. Z drugiej strony, kiedy pojawił się brytyjski kapitał w mediach niemieckich, to Niemcy – nie na zasadzie przepisu prawa, lecz ich przywiązania do tego, by to niemiecki kapitał narodowy kontrolował media – podjęli jednak pewne działania i odkupili od Brytyjczyków te media. We Francji też kiedyś pilnowano tego, by posługiwać się językiem francuskim, a nie angielskim.  Tak więc jedną rzeczą są przepisy prawa, a inną – obyczaj i przekonanie wewnętrzne, żeby jednak bronić swojej kultury i tradycji. Ale, jak wspomniałem, to były zasady czy praktyka sprzed lat, które obecnie niestety nie są już przestrzegane. Teraz np. pod wpływem postępującej islamizacji Zachodniej Europy usuwa się z przestrzeni publicznej symbole i nawet język odnoszący się do chrześcijaństwa.

 

Jaki będzie efekt działań obozu rządzącego w kwestii dekoncentracji mediów, być może zobaczymy. Myślę jednak, że powinno się zadziałać także od drugiej strony, o czym mówił we wspomnianym wywiadzie Witold Gadowski. Ma on na myśli tworzenie ułatwień ekonomicznych dla powstawania niezależnych polskich mediów. Dzisiaj nowe przedsięwzięcie medialne jest obarczone ogromnym stopniem ryzyka.

 

Witold Gadowski słusznie zwraca na to uwagę. Myślę, że to powinny być działania kompatybilne. Z jednej strony uchwalenie przepisów dekoncentracyjnych, które w znacznym stopniu uniemożliwiłyby kilku koncernom niemieckim opanowanie niemal całego rynku prasy lokalnej i kolorowej czy największych portali internetowych. Z drugiej strony trzeba rozważyć zastosowanie bodźców w rodzaju ulg podatkowych dla nowych polskich przedsięwzięć medialnych czy też dotacji dla tych spośród nich, które będą realizować programy misyjne z dziedziny kultury czy historii, przyczyniając się w ten sposób do podniesienia ogólnego poziomu mediów. Rozmaite media, nie pokazując palcem, za bardzo starają się przypodobać gustom odbiorców, zamiast zaproponować coś bardziej ambitnego i starać się kreować przywiązanie do pewnych wartości i kultury.

 

Niestety, nie bez winy jest tu publiczna TVP, z uporem godnym lepszej sprawy hołubiąca „artystów” pokroju Zenka Martyniuka.

 

Oferta kulturalna na pewno powinna być bardziej różnorodna. Takie programy są – na TVP Kultura czy TVP Historia. Ale na głównej antenie bardziej ambitnych przedsięwzięć kulturalnych jest za mało, nawet muzyki rockowej jest bardzo mało – a szkoda. Mocniejszą stroną są seriale historyczne TVP, począwszy przede wszystkim od „Czasu honoru”, ale i nowe, jak np. „Młody Piłsudski”.

 

 

Wywiad ukazał się w numerze 4/2020 „Forum Dziennikarzy”.

 

Całej wydanie do pobrania

TUTAJ.