Dekoncentracja wolności słowa – analiza ADAMA SOCHY

Jeszcze niedawno publicyści uspokajali, iż nie do zrealizowania jest zapowiedź prezesa Jarosława Kaczyńskiego z lipca 2020 roku, iż jednym z priorytetów nowego rządu będzie polonizacja i dekoncentracja mediów. W pierwszym wywiadzie dla PAP, po zwycięstwie Andrzeja Dudy, prezes stwierdził, iż ich kandydat wygrał mimo „potężnego frontu medialnego” i zapowiedział: „Możemy doprowadzić do tego, że mediów, które patrzą na rzeczywistość bardziej realistycznie, będzie więcej niż w tej chwili. W tym kierunku będziemy próbować działać”. Zarazem prezes PiS uspokajał: „ale nie zrobimy niczego, co by godziło w wolność mediów”.

 

Publicyści (np. Łukasz Warzecha) twierdzili, że plan podporządkowania sobie mediów z kapitałem zagranicznym przez PiS jest nierealny, gdyż w odróżnieniu od Węgier, PiS nie dysponują grupą oligarchów, którzy wyłożyliby kasę na ich wykupienie. Nie wierzono, że PiS posłuży się spółkami Skarbu Państwa (ja też). Toteż realna wydawała się tylko ustawa dekoncentracyjna, która miałaby ograniczyć udział inwestorów zagranicznych w polskich mediach do nie więcej niż 30 proc., oraz liczbę tytułów, które może mieć jedna grupa medialna.

 

A tu raptem „The Economist” informuje, że PKN Orlen negocjuje z niemieckim koncernem Verlagsgruppe Passau w sprawie kupna Polska Press Grupy. Wydawca ten jest właścicielem 20 z 24 wydawanych w Polsce dzienników regionalnych. To, co jeszcze wczoraj, również mnie, wydawało się niemożliwe, staje się możliwe, mimo że ani Orlen, ani VSP nie potwierdzają rewelacji „The Economist”. Za to poseł  PiS Jan Mosiński powiedział portalowi tvp.info: „Decyzja została podjęta. Będziemy wprowadzać dekoncentrację mediów. Działania prezesa PKN Orlen Daniela Obajtka w celu wykupienia grupy prasowej Polska Press są dobre. Będziemy mieli niedługo zdrową równowagę na rynku medialnym”.

 

Od razu powiem, że co do zasady, podzielam diagnozę prezesa Kaczyńskiego, iż media w rękach zagranicznego kapitału, to nie jest normalna sytuacja i nie dopuszczono do niej nigdy w państwach zachodniej demokracji. Żaden z wolnych krajów nie pozwoliłby, by postawy i opinie obywateli kształtowały media innego państwa. Natomiast stało się tak we wszystkich byłych demoludach, po upadku komunizmu.

 

W wielkim skrócie przypomnę historię mediów regionalnych w Polsce po 1989 roku. Komisja Likwidacyjna RSW doprowadziła do powstania neoRSW w postaci pierwszego prywatnego banku w Polsce, Banku Handlowo-Kredytowego w Katowicach, należącego do krewnego gen. Michała Janiszewskiego, szefa gabinetu prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego. Zespoły byłych organów KW PZPR powoływały spółdzielnie dziennikarskie, a te likwidatorzy kierowali do Katowic, tłumacząc że samodzielnie nie udźwigną finansowo wydawania gazety. BHK stworzył holding prasowy, by następnie sprzedać tytuły dwóm zagranicznym wydawnictwom: norweskiej Orkli i niemieckiemu Passauerowi. Po pewnym czasie Passauer połknął gazety Orkli. Neue Passauer Presse to było mikro wydawnictwo z Bawarii należące do dentysty z zawodu Axela Diekmanna. Wydawca jednej gazetki w Passau, miasteczku w Bawarii na pograniczu z Austrią, liczącemu ok. 50 tys. mieszkańców, zaufał  niemiecki bank i uruchomił linię kredytową, dzięki której Diekmann stał się monopolistą prasy regionalnej.

 

Na początku były dwa wyjątki jeśli chodzi o byłe organy KW PZPR. „Gazetę Współczesną” w Białymstoku Komisja Likwidacyjna sprzedała KK „Solidarności” (zostałem jej pierwszym redaktorem naczelnym), a zespół “Trybuny Opolskiej” przechytrzył BHK, jednego dnia zwalniając się z pracy i zatrudniając w nowo powołanej spółce, po czym następnego dnia w kioskach pojawiła się „Nowa Trybuna Opolska”. Koniec końców oba tytuły i tak trafiły w ręce Herr Diekmanna.

 

Społeczne protesty wzbudziła jedynie sprawa tytułu „Gazeta Olsztyńska”, gdyż ta polska gazeta założona w Prusach Wschodnich należała do 1 września 1939 roku do rodziny Pieniężnych. Jego właściciel Seweryn Pieniężny oraz kilku redaktorów zginęło w obozach koncentracyjnych. W PRL tytuł przywłaszczyła PZPR. Wydawało, że po po 1989 roku tytuł wróci do wdowy po Sewerynie Pieniężnym i jego córek, jednak Komisja Likwidacyjna zdecydowała przekazać tytuł bezpłatnie spółdzielni dziennikarskiej. Dopiero po protestach społecznych premier Tadeusz Mazowiecki zmienił tę decyzję i gazeta trafiła na tzw. „przetarg”, który wygrał BHK, mimo że nie zgłosił najwyższej oferty, przeciwnie.

 

Drugi raz wybuchły protesty społeczne, gdy BHK sprzedał „Gazetę Olsztyńską” niemieckiemu kapitałowi, które dały tylko tyle, że gazetę nie nabyła spółka z Passau, a jeden ze wspólników, jako osoba fizyczna Franz-Xavier Hitreiter.

 

Zespoły byłych organów KW PZPR z reguły wspierały patologiczną transformację ustrojową polegającą na uwłaszczeniu nomenklatury i budowy „czerwonego kapitalizmu”.

 

Po 1989 roku nastąpiła w Polsce erupcja lokalnych tytułów na poziomie gminnym i powiatowym. Po przejęciu rynku przez Passauera niemal wszystkie zostały przez ten koncern wykupione. Tytuły, które się oparły monopoliście można policzyć na palcach jednej ręki, to np. Tygodnik Podhalański w Zakopanem czy „Kurek Mazurski” w Szczytnie.

Były podejmowane próby powoływania przez lokalne środowiska rodzącego się biznesu konkurencyjnych tytułów, jednak z reguły kończyły się one niepowodzeniem i szybko kończyły swój żywot. Z kilku powodów. Pierwszym i podstawowym był brak kapitału, pozostałe to przywiązanie czytelników do tytułu oraz ubogi rynek reklam, które głównie zgarniał tytuł-monopolista.

Na własnej skórze przeżyłem  trzy takie próby konkurowania z monopolistą. Najpierw angażując się w uruchomiony przez lokalnego rzemieślnika, producenta plastikowych worków „Dziennika Pojezierza” w Olsztynie. Szybko wpadł w długi. W momencie, gdy zaczął odnosić sukces czytelniczy m.in. za sprawą moich śledczych artykułów i zaczęły płynąć reklamy, do redakcji wkroczyły jednocześnie wszyscy wierzyciele, odcinając prąd i wodę i rekwirując sprzęt. Drugi raz uruchamiałem w Olsztynie tygodnik „Gazeta Warmińska”, który docelowo miał stać się dziennikiem. Ta inicjatywa też poległa z braku kapitału i reklam, mimo początkowego sukcesu czytelniczego. Wydawcą był mikro przedsiębiorca, który utrzymywał się głównie z firmy sprzątającej fabrykę opon, największego zakładu w mieście. W momencie, gdy do władzy doszedł SLD, krytyczne pismo natychmiast stało się solą w oku byłych towarzyszy. Wydawca był zmuszony najpierw pożegnać się ze mną, a jakiś czas później jego firma padła wraz z tytułem i już się nie podniosła. Trzecia moja próba, to była praca reportera w tygodniku ogólnopolskim „Plus” uruchomionym przez środowisko liberałów w Białymstoku. Też szybko zbankrutowali.

 

Później przez wiele lat pracowałem w tytułach należących do koncernów zagranicznych. Pierwszym był „Super Express” uruchomiony przez kapitał polski, czyli Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe, które w PRL prowadziły cyrki. Po 1989 roku kontrolę nad ZPR przejął Zbigniew Benbenek, który kupił upadający Express z częścią załogi byłego Expressu Wieczornego. Powierzył tytuł Grzegorzowi Lindenbergowi, który stworzył z sukcesem pierwszy polski tabloid „Super Express”. Otworzyłem w Olsztynie oddział tej gazety i był to szczęśliwy okres w moim dziennikarskim życiu. Miałem całkowicie wolną rękę. Redakcja SE w Olsztynie była jedynym medium w regionie kontrolującym władzę. Na Lindenbergu nie robiły żadnego wrażenia liczne skargi wysyłane na mnie przez rządzących polityków i urzędników oraz wytaczane mi procesy sądowe. Sytuacja się zmieniła po jego odejściu i sprzedaży 50% udziałów braciom Bonnier ze Szwecji. Redakcja dzięki temu stała się na wskroś nowoczesna technicznie, dostała nową siedzibę. W tym czasie, po odejściu Lindenberga, awansowałem do centrali na zastępcę redaktora naczelnego, ale de facto byłem p.o. naczelnego. Mój program przedstawiony właścicielom  uczynienia z SE gazety śledczej, patrzącej na ręce rządowi, musiał nie przypaść im do gustu. Pożegnano się ze mną, a nowa naczelna  zaczęła robić coś w rodzaju „pudelka”, co omal nie zakończyło się upadkiem gazety i wycofaniem się Szwedów, którzy utopili w tym „pudelkowym” projekcie ogromne pieniądze. Dobiło ich wejście na rynek „Faktu”, czyli polskiego „Bilda”. Dopiero wówczas Zbigniew Benbenek zrozumiał, że mój program był słuszny i zatrudnił do jego realizacji Sławomira Jastrzębowskiego, który uratował tytuł.

 

Po SE wylądowałem jako redaktor naczelny w tytule należącym do norweskiej Orkli, w białostockim „Kurierze Porannym”. Norwedzy głównie interesowali się stroną finansową tego biznesu i przede wszystkim z wyników finansowych rozliczali polską prezes spółki Joannę Pilcicką (nb. mojej uczennicy, którą przyjmowałem do pracy w „Gazecie Współczesnej” w 1991 roku). W mojej ocenie prezes miała wolną rękę jeśli chodzi o linię polityczną podległych jej gazet, a była ona zgodna z linią Unii Wolności i jej późniejszych mutacji. Nie byłem w stanie zmieścić się w tej poprawności politycznej i po roku rozstaliśmy się.

 

Ostatnie moje doświadczenie prasowe to 7-letnia praca w „Dzienniku Łódzkim” jako zastępcy redaktora naczelnego od wydań lokalnych. Oceniam je jako moje biblijne „7 tłustych lat”. Gazeta należała do koncernu z Passau. Wydawca stworzył redakcji przyzwoite warunki pracy. Miałem ogromne szczęście, że trafiłem na duet prezes Agnieszka Sardecka-redaktor naczelny Julian Beck. Tak, jak w SE za Lindenberga, dostałem absolutnie wolna rękę. W zamian miałem zbudować pozycję „DŁ” w w województwie łódzkim. Wkrótce tygodniki DŁ ukazujące się w każdym z miast powiatowych regionu stały się postrachem skorumpowanych i nieudolnych samorządowców. Dla mojego szefostwa nie miało żadnego znaczenia, z jakiej partii się wywodzą. Jedyny wymóg, to był wymóg rzetelności i uczciwości dziennikarskiej. Nawet wycofywanie przez krytykowanych samorządowców ogłoszenia nie naraziły mnie ani razu na żadne uwagi ze strony szefostwa. Przeciwnie. Za mną przemawiały wyniki sprzedaży.

 

I pewnego  dnia cały mój wysiłek i wysiłek rzeszy dziennikarzy z wydań lokalnych został wyrzucony do kosza. Julian Beck wpadł na pomysł stworzenia w Warszawie własnego PAP-a dla gazet koncernu Passauera. Popełnił jednak błąd. Zamiast zająć się osobiście realizacją tego pomysłu, zatrudnił Pawła FąfaręTomasza Wróblewskiego (byłego naczelnego “Newsweeka”). A ci, za jego plecami, przedstawili Herr Diekmannowi projekt powołania na bazie gazet regionalnych ogólnopolskiej gazety, która zdetronizuje „Gazetę Wyborczą”. Połowę kasy wyłożył Diekmann, ale drugą połowę miał uzyskać duet FąfaraWróblewski tnąc koszty gazet regionalnych, czyli niszcząc ich lokalność.

Julian Beck nie wyraził na to zgody i musiał odejść.

 

Jak silną więź z czytelnikami w powiatach łódzkich udało nam się zbudować doświadczyłem, gdy stracili wydania lokalne swoich miast. Mój telefon urywał się od głosów oburzonych czytelników, dlaczego z „Dziennika” zniknęły „ich strony”?! Odsyłałem ich po wyjaśnienia do centrali spółki, do prezes Doroty Stanek.

 

Czekał mnie jeszcze większy wstrząs. Główną treścią gazet regionalnych Passauera pod nowym kierownictwem stały się materiały z centrali. Akurat start “Polska The Times” (bo taki zakompleksiony tytuł nadali gazecie, która miała pokonać Wyborczą, jej twórcy) przypadł na okres, gdy wybory wygrała Platforma Obywatelska. Z centrali zaczęły napływać materiały poświęcone tylko i wyłącznie zwycięskiej partii, kolejno prezentowano ministrów. Wielokolumnowe politpropagandowe materiały wypełniały niemal całe połacie gazety, niewiele miejsca pozostawiając na lokalne wydarzenia. Gazety regionalne zaczęły przypominać “Trybunę Ludu” po zjazdach partyjnych.  Wierzcie mi, to nie było narzucone z zewnątrz, to nie Herr Diekmann postanowił popełnić harakiri. To był absolutnie autorski projekt FąfaryWróblewskiego, a może bardziej Fąfary jako naczelnego, bo Tomasz Wróblewski wkrótce odszedł.

 

Zresztą raz miałem okazję stanąć przed obliczem Herr Diekmanna po pewnym czasie od uruchomienia „Polska The Times”. Właściciel pojawił się w Łodzi i zwizytował oddział w Piotrkowie Trybunalskim. Nagle mnie kazano odpowiedzieć, dlaczego projekt przeżywa problemy, traci czytelników? Odpowiedziałem, że podcięto gałąź, na której gazety regionalne siedziały, odcięto się od lokalnego czytelnika. Jednak kurs nadany przez Pawła Fąfarę nadal był realizowany a ze mną się pożegnano.

 

Podsumowując moje doświadczenia z pracy w koncernach zagranicznych muszę stwierdzić, że to nie ich właściciele ręcznie sterują mediami. Zatrudnieni przez nich polscy redaktorzy naprawdę mają dużo swobody w nadawaniu linii kierowanym przez siebie mediom. To głównie od ich uczciwości, rzetelności i systemu wartości zależy „content”, zawartość i linia ideowa.

 

Ale prawda jest też taka, że jednak w oczach właścicieli tych koncernów raczej uznania nie uzyskaliby bracia Karnowscy czy Tomasz Sakiewicz.  Jednak to nie przypadek, że np. szefem “Newsweeka” jest Tomasz Lis, a szefem Onetu Bartosz Węglarczyk, a więc dziennikarze o poglądach liberalno-lewicowych, postępowi i poprawni politycznie.

 

Media prorządowe, jak koncern braci Karnowskich i koncern Sakiewicza nie podbiły rynku i ciągle mają problemy ze zbilansowaniem się. Co i rusz zamieszczają apele do Czytelników o wsparcie i żalą się na brak pomocy ze strony „dobrej zmiany”, która tyle im zawdzięcza.  Niedawno ponowili apele, gdyż dotkliwie odczuwają skutki rynkowe epidemii. Michał Karnowski zrobił takie zestawienie: „W 2019 roku TVN zatrudniał 1600 pracowników i osiągnął czysty zysk w wysokości 540 milionów złotych. Grupa Bauer zarobiła w tym okresie ponad 100 milionów. A Agora zapowiedziała w 2018 roku inwestycje w wysokości miliarda złotych. Na tym tle nasza niewielka, skromnie tworzona spółka, to łupinka: nieco ponad 20 milionów złotych rocznego budżetu, licząc z kosztami papieru, lokalu redakcyjnego, obsługi prawnej, kosztów osobowych. To zestawienie pokazuję jak skromnymi siłami dysponujemy”.

 

To ciągłe balansowanie może się dla Fratrii skończyć, jeśli rzeczywiście Orlen odkupi media regionalne od  Verlagsgruppe Passau. Nie zdziwiłbym się, gdyby to oni pokierowali spółką Orlen Media.

 

Eksperci nawet dają szansę  prezesowi Danielowi Obajtkowi, że nie utopi wydanych milionów (np. w 2008 roku „Gazeta Olsztyńska” była wyceniana na 100 mln zł, więc z grubsza biorąc 20 tytułów może stanowić wartość ok. 3 mld złotych). O ile zatrudni fachowców, a nie politruków. Tym bardziej, że kupuje też „Ruch”. Główne bogactwo gazet Passauera to nie nakłady, które z roku na rok się kurczą i dzisiaj wynoszą po kilka tysięcy dziennie, a serwisy internetowe z kilkoma milionami użytkowników i nawet stoma milionami odsłon. Dadzą one PiS-owi dostęp do najważniejszego dla tej partii elektoratu, mieszkańców małych miast i miasteczek.

 

Orlen może skopiować model rosyjski, gdzie największym holdingiem medialnym jest Gazprom Media, należący do energetycznego państwowego giganta, czyli Gazpromu.

Gazprom Media posiada stacje telewizyjne, radiowe, portale internetowe oraz kilka gazet papierowych. Nie wszystkie z nich są tubą rządu, a część z nich utrzymała nawet sporą niezależność, w tym przede wszystkim pierwsza prywatna rosyjska rozgłośnia w historii, czyli słynne radio Echo Moskwy.

 

Muszę oddać prezesowi Kaczyńskiemu, że dobrze to wymyślił z Orlenem. PiS po kupnie Polska Press nie miałby problemów z Komisją Europejską, gdyż nie naruszyłby  unijnych przepisów. Wszak koncern gazetowy kupuje spółka giełdowa a nie rząd. Jednak rząd PiS otrzymał już sygnał ostrzegawczy w postaci wpisu  na Twitterze Arndta Freytaga von Loringhovena, ambasadora Niemiec w Polsce po kolacji z ambasador USA: „Serdecznie dziękuję Georgette Mosbacher, ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce za wspaniałą przyjacielską kolację! Tematy naszych rozmów to stosunki transatlantyckie, Trójmorze i wolność mediów w Polsce”.

 

Pytanie, czy po potężnych wstrząsach społecznych wywołanych najpierw ustawą o ochronie zwierząt, a teraz wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji eugenicznej, prezes zaryzykuje kolejną awanturę. Co prawda w tej sprawie czytelnicy raczej nie wyjdą na ulice w obronie „Dziennika Bałtyckiego” czy „Gazety Pomorskiej”, ale za to presja zagraniczna może być potężna, zwłaszcza po ewentualnym zwycięstwie w Stanach Zjednoczonych Joe Bidena.

 

Dla mnie jednak najważniejszym pytaniem w tej sprawie jest, czy tzw. repolonizacja mediów regionalnych zwiększy wolność słowa w Polsce czy zmniejszy? I muszę odpowiedzieć, że nie znam  w historii mediów takiego przypadku, że rząd kładący na nich rękę, służy wolności słowa. Przeciwnie, w mojej ocenie to wstęp do dyktatury. Przerabiają to już Węgrzy, gdzie rynek medialny prawie w 100 proc. jest kontrolowany przez rząd. Co prawda, nam to jeszcze długo nie grozi. Ambasadorzy USA i Niemiec czuwają nad pluralizmem mediów w Polsce. Jak on może wyglądać po tzw. repolonizacji gazet regionalnych powiedział w rozmowie z onet.pl i dr Dominik Hejj, ekspert polityki węgierskiej i redaktor naczelny serwisu kropka.hu: „Zwolennicy tej koncepcji (repolonizacji – przypis A.Socha) muszą sobie uświadomić, że doszłoby do przetrzebienia rynku. W modelu węgierskim nie ma czegoś takiego jak „popieram, ale…”. Wtedy skończy się miejsce na jakiekolwiek „ale”. Albo nas popierasz w całości i realizujesz nasz przekaz, albo cię nie ma. Nawet jeśli zostanie coś po drugiej stronie, to zniknie środek. Z jednej strony będzie TVP Info, które ogłosi negocjacje w Brukseli jako sukces rządu, z drugiej TVN24, który ogłosi te same negocjacje jako porażkę, bowiem fundusze powiązano jednak z praworządnością. A w medialnym świecie bez środka tworzy się pole do dezinformacji, na przykład dezinformacji rosyjskiej”.

 

W Polsce jeszcze ten „środek” jest dzięki np. takim gazetom, jak „Dziennik Gazeta Prawna” „Rzeczpospolita”. Przypomnę, że 49 proc. udziałów w DGP miał Axel Springer Polska. W marcu 2018 roku należąca do Ryszarda Pieńkowskiego spółka Infor PL odkupiła od Axel Springer Polska resztę udziałów. DGP jest wzorcowym przykładem jak powinna wyglądać repolonizacja mediów.

 

Adam Socha