Rzecz dzieje się w początkach lat sześćdziesiątych, w Teatrze im. J. Słowackiego w Krakowie. Dyrektorem jest Bronisław Dąbrowski (ur. 24 XI 1905 – zm. 10 IV 1992) znakomity reżyser, aktor i dyrektor. Dąbrowski właśnie dowiedział się, że jeden z aktorów zachorował i konieczne jest zastępstwo na wieczornej próbie, bo spektakl ma być dnia następnego. Zastępstwa są zawsze kłopotem, ale tym razem większym, bo aktor, który miał zagrać w zastępstwie mieszkał w Nowej Hucie i oczywiście nie miał telefonu. Dąbrowski prosi więc innego z aktorów, żeby pojechał z nim do tej Nowej Huty.
Wsiadają do warszawy. Tu trzeba jeszcze dodać, że jest mroczne listopadowe popołudnie i pada śnieg z deszczem. Naraz dyrektor mówi do towarzyszącego mu aktora:
– Tu ma pan latarkę, będzie pan świecił po znakach, bo teraz słabo widać. I będzie mi pan mówił, do jakiego znaku się zbliżamy.
Aktor odkręca szybę obok kierowcy, wyciąga rękę z latarką na zewnątrz i ruszają. Dabrowski leży dosłownie na szybie warszawy, wypatrując drogi, bo ma bardzo słaby wzrok. Nie ujechali więcej niż kilometr, gdy Dąbrowski daje aktorowi bułkę zawiniętą w papier i mówi:
– Zgłodniałem, pan będzie mi podsuwał bułkę do ust, a ja będę jadł.
Sytuacja jest więc taka, że aktor lewą ręką karmi dyrektora, a prawą – która już mu zamarza – mając w niej latarkę, świeci po znakach. I informuje dyrektora o tym, co znak „glosi”. Nie ujechali więcej niż drugi kilometr, gdy Dąbrowski ostro hamuje i pyta:
– To jaki znak minęliśmy?
– Zakaz postoju, panie dyrektorze.
Dąbrowski wrzuca wsteczny bieg i cofa samochód, jedzie i staje przed nieszczęsnym znakiem.
– To jest zakaz zatrzymywania się… – z gniewem mówi Dąbrowski. – Ale ja pamiętam, że z panem to ja miałem już kłopoty przy „Kordianie”.
Czego się bał Tadeusz Kantor
Twórcą, współtwórcą niebywałych anegdot był też Tadeusz Kantor. Opowiadał Krzysztof Miklaszewski, że doprosił się u mistrza rozmowy o „Umarłej klasie”. Ten wspaniały spektakl miał premierę w 1975 roku, w Krakowie – rzecz oczywista.
Kantor przyjął go w domu. Maria Stangret-Kantor – żona, wybitna malarka, członkini Grupy Krakowskiej i aktorka teatru Cricot 2, podała herbatę, zostawiając panów samych.
Tu trzeba wiedzieć, że z okazji premiery tego spektaklu Tadeusz Kantor wydał manifest artystyczny „Teatr śmierci”. Kłopot był jednak w tym, że Kantor – jak większość malarzy – pisał metajęzykiem. No, takim wewnętrznym językiem, którego sensy i znaczenia właściwie znał tylko on sam. Miklaszewski chciał bardziej prostych wyjaśnień, włączył magnetron i zaczął wypytywać mistrza o sens tego manifestu, a także sens samego spektaklu.
Ale Kantor z uporem powtarzał tezy i sformułowania zawarte już w manifeście. Sytuacja była więc patowa. Ale naraz z kuchni dobiegł głos Marii Stangret:
– Tadziu, powiedz panu, że ty po prostu bardzo się śmierci boisz.
Chwila niezręcznej ciszy, a po tej chwili Kantor jęknął z bólem do małżonki:
– Marysiu, ja cię bardzo proszę… Marysiu…
Rewindykacja
Gdzieś jesienią 1974 roku Kraków został oblepiony poziomymi afiszami: „Tadeusz Kantor. Rewindykacja.” Afisz głosił też, gdzie i kiedy ma nastąpić wydarzenie. Ponieważ nikt z krakusów wcześniej nie wiedział o nowym spektaklu Cricot 2, w piwnicznej kawiarni przy Siennej zebrał się całkiem spory tłumek teatromanów. Na uczestników nieznanego zdarzenia czekały krzesła, ustawione naprzeciw stołu, stojącego na podeście.
Z niewielkim opóźnieniem Kantor zasiadł za stołem. Rozłożył grubą teczkę, pełną jakichś papierów. I zaczął rewindykować. Chodziło mu o to, że „różni tacy pseudo-nowatorzy przypisują sobie moje osiągnięcia”, m.in. scenę bez kurtyny, do której teraz „pretendują różni tacy”. I przywrócił sobie jeszcze kilkanaście innych poważnych osiągnięć. Na dowód pokazywał dokumenty, recenzje i plakaty.
Była dodatkowa atrakcja tej „rewindykacji”. Otóż co kilkanaście minut Kantor zrywał się do stolika, wybiegał w boczną przestrzeń i niewidoczny dla zebranych i robił komuś niewidocznemu dziką awanturę. Po czym wracał i wygłaszał poboczny monolog o niegodziwości Krakowskiego Oddziału Związku Artystów Plastyków, który użyczył mu sali, owszem, ale nie zapewnił spokoju. Tak więc prowadził jednocześnie dwie artystyczne akcje: przeciw tym, co zawłaszczają jego osiągnięcia oraz przeciw bandzie spiskujących przeciw niemu działaczy Związku Plastyków.
Potem okazało się, że Kantor biegał do położonej w bocznej malutkiej sali kawiarenki, w której siedziała sobie cicho jakaś parka.
Z tym zawłaszczaniem cudzych osiągnięć rzeczywiście było niedobrze. W latach osiemdziesiątych pojawił się w polskim teatrze reżyser – pomińmy nazwisko – który dosłownie kopiował teatr Cricot 2. U mas ludowych teatr uzurpatora cieszył się dużym powodzeniem i estymą. Ale znaleźli się uczciwi krytycy, którzy wytknęli młodemu reżyserowi, że nie jest oryginalny, że jest zaledwie niedoskonałym kopistą. Wtedy ów młody człowiek oświadczył publicznie, że to co robi, robi świadomie, bo czuje się kontynuatorem sztuki teatru Tadeusza Kantora.
Na takie brewerie zagregował ostro sam Kantor. W „Życiu Literackim” napisał, że nikogo nie upoważniał do twórczej kontynuacji. I czegoś takiego on, Tadeusz Kantor, sobie nie życzy i wyprasza sobie.
Jest faktem, że wielu próbowało go naśladować. Ale ich spektakle były jak jarmarczne karuzele, przy metafizycznej maszynie życia i przemijania Tadeusza Kantora.
Co ja robię w tym akademickim teatrze?
W roku 1976 krakowska Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna obchodziła jubileusz 30-lecia, oczywiście w Teatrze im J. Słowackiego. W związku z tym jubileuszem warte odnotowania są dwie anegdoty. Pierwsza z nich dotyczy także Tadeusza Kantora.
Jakim sposobem organizatorom jubileuszu udało się namówić Kantora do zaprojektowania dekoracji – nie wiadomo. Dość, że zgodził się i wykonał wspaniałą pracę. Wielka scena teatru wznosiła się trzema wielkimi, na całą swą szerokość, podestami, obitymi czarną sceniczną podłogą. Na podestach Kantor ustawił kilka stylowych stolików – z różnych epok – wraz z pasującymi do nich stylistycznie krzesłami. Aktorzy, absolwenci dzisiejszej Akademii Teatralnej siedzieli przy tych stolikach. W odpowiednim momencie, kolejna z aktorek, kolejny z aktorów wstawali od stolików, przechodzili ku proscenium i deklamowali fragmenty „Pana Tadeusza”.
Z opisu niby nic wielkiego, ale ileż było wspaniałego malarskiego rytmu w tej przestrzeni. Ileż nastroju w światłach…
Jubileusz przebiegł udanie, bo też najwspanialsi polscy aktorzy – jak się okazało – byli absolwentami krakowskiej uczelni.
Tylko Tadeusz Kantor chodził w kulisach sceny, bardzo zdenerwowany i bezgłośnie coś do siebie mamrotał. Naraz przystanął i tłukąc głową w belkę konstrukcji szeptał:
– Boże, Boże co ja robię w tym akademickim teatrze?
Druga jubileuszowa anegdota jest związana z Jerzym Bińczyckim.
Przedtem jednak trzeba powiedzieć, że każdy z aktorów, zanim zaczął mówić swój fragment „Pana Tadeusza” dedykował występ którejś z profesorek, z profesorów. Gdy nadszedł czas Bińczyckiego, ten dostojnie wyszedł na przód sceny, skłonił uroczyście głowę i powiedział:
– Szkolnej Komisji Dyscyplinarnej, poświęcam.
A potem zaczął, zupełnie a propos:
O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju!
Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju,
A żołnierz rokiem wojny; dotąd lubią starzy
O tobie bajać, dotąd pieśń o tobie marzy…