Wśród „telewizorków” lat 70., gdy z nimi współpracowałem i nawet się przyjaźniłem, Wowo Bielicki wyróżniał się wszystkim. Przyuważyłem go dużo wcześniej – w latach 50., 60. – sam będąc chłopcem od podawania piłek tenisowych. A rzecz działa się na sopockim korcie. Niedużym, ale zabytkowym, o który walczą dziś zażarcie pazerni ludzie o chamskich obyczajach. Mieszkaliśmy tuż obok – Helska 2 – i codziennie wiele godzin spędzałem na korcie.
To była przystań, salon sopockiej elity, która przybyła tu – po wojnie – do pustych domów modnego – przed wojną – kurortu. Z Wilna, Lwowa, Krakowa i Warszawy.
Sopot (a nie jak czasem słychać Sopoty) to było molo, Grand Hotel, pnąca się stromo ulica – wówczas Rokossowskiego, a dziś (od 1956 r.) Bohaterów Monte Cassino. Były piękne wille po bogatych gdańszczanach, wreszcie Opera Leśna i Łysa Góra – zimowy salon inteligencji jeżdżącej na nartach, z niewielką skocznią narciarską i torem saneczkowym na morenowych wzgórzach otaczających miasteczko (40-tysięczne – wtedy i dziś).
Niedaleko w Gdańsku był słynny „Bim Bom” – zakładany miedzy innymi przez Wowa, „Czarny Kot”, „Żak” z Afanasjewem, Cybulskim, Kobielą, Federowiczem, Wojtychem. „Teatr Wybrzeże” – z bardzo popularnymi młodymi aktorami Elżbietą Kępińską i Władysławem Kowalskim, a także Zdzisławem Maklakiewiczem. Teatralną sceną wybrzeża dyrygowali – Iwo Gall, a potem Zygmunt Hubner żonaty z piękną aktorką Mirosławą Dubrawską. Gościnie Andrzej Wajda reżyserował „Kapelusz pełen deszczu” Arthura Millera, a w „Hamlecie” występował Edmund Fetting. W pamiętnym „Do wiedzenia, do jutra” Janusza Morgensterna są sceny z Sopockiego kortu z bohaterem niniejszego wspomnienia Wowo Bielickim i Romanem Polańskim. Wtedy też powstał kultowy film „Dwaj ludzie z szafą”, w którym można dostrzec młodego Mariusza Dmochowskiego.
Gdynia była marynarska i rybacka. Gdańsk z wielkim nakładem odbudowany przez cały kraj, z bardzo ważnym dla Polski przemysłem stoczniowym. Wreszcie Sopot – artystyczny, z małym rybackim porcikiem na południe od przepięknego mola, którego architektura została obecnie zakłócona przez dobudowanie mariny dla milionerów (postój nawet dla małych jachcików jest tam bardzo drogi).
W takim anturażu studiował młody artysta, przebojowy, o niespożytej energii. Przybył do Sopotu ze stolicy. Bo Wowo to rodowity Warszawiak urodzony w 1932 roku. Jego krewni w ciągu ubiegłych wieków w Warszawie mieli nie tylko pojedyncze kamienice, ale np. na ulicy Miodowej kilkanaście domów w szeregu.
Wowo Bielicki urodził się w Śródmieściu, w domu na Krakowskim Przedmieściu niedaleko pomnika Kopernika. Tam też chodził do szkół. I co tu ukrywać – miał opinię Casanovy.
Jednak wyjechał do Sopotu, gdzie studiował i skończył Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych. Odpłacił się za te studia sowicie – zostawił po sobie ogromną ilość prac i dokonań. Przez całe życie wymyślał, projektował i realizował setki scenografii. Małych, średnich, w teatrze, operze, a także w telewizji. Reżyserował też i prowadził od strony artystycznej masowe imprezy na stadionach i placach. Wowo był tytanem pracy. Cieszył się nią, a rezultatami cieszył ludzi.
To co teraz piszę ma być cyklem o ludziach telewizji których znałem. Wracam więc do zdania pierwszego – Wowo wyróżniał się wszystkim.
Gdy nastał prezes Maciej Szczepański, którego – na wyrost – nazywano nawet „krwawym Maciejem”, Wowo potrafił się postawić na publicznym zebraniu. – Kto Pan jest? – zapytał groźnie Prezes. Wowo grzecznie objaśnił, że jest głównym reżyserem telewizji i być może przestałby nim być , gdyby nie ujęli się za nim redaktorzy potrzebni wówczas Szczepańskiemu.
Wowo był osobowością. Gdy powstawał nowy projekt działu publicystyki, konsultowano się z nim nie tylko w sprawach scenograficznych, reżyserskich, ale także dotyczących wyboru tematów. Był życzliwy, bez zazdrości zawodowej. A to rzadkie wśród ludzi sztuki. Może dlatego, że był multiinstrumentalistą – reżyserem, realizatorem, redaktorem, a często również autorem.
Potrafił sobie zjednywać ludzi. Ci którzy z nim współpracowali nie tylko sowicie korzystali ze wspaniałej wyobraźni artysty, ale w sposób widoczny bardzo się rozwijali pod wpływem człowieka, który miał niespożytą energię i zapał, zawsze wierzył, że wszystko się uda.
Miał też odwagę. Wówczas nie kupowano gotowych formatów, a wymyślano programy od początku do końca. Takie podejście niezbędne jest przy wielkich transmisjach i imprezach plenerowych. Trzeba mieć wówczas wyobraźnię antycypującą jak zachowają się tłumy widzów. Imprezy masowe są w części improwizowane, ale jednak powinny być kontrolowane przez tworzącego widowisko. Takie były „Wieloboje Gwiazd”, parasportowe programy na żywo, na największych arenach kraju. Wymyślił je Janusz Wieczorek, aprobował Mariusz Walter, reżyserował Wowo. Bezbłędnie do prowadzenia wybrali Jana Ciszewskiego i Tomasza Hopfera. A potem na trybunach stadionów zasiadało po kilkanaście tysięcy ludzi, a przed telewizorami kilkaset razy więcej. Programy biły rekordy popularności. Wieloboje gwiazd można by dziś reaktywować. Wtedy w charakterze zawodników brali udział wyłącznie polscy mistrzowie olimpijscy, mistrzowie świata i Europy.
Dziś mistrzów sportu nam nie brakuje, a może być ich jeszcze więcej jeśli najzdolniejszych umiejętnie będzie się promować. Iluż to mamy wybitnych narciarzy, kolarzy i lekkoatletów. Nie tylko piłkarzy mamy. Gorzej ze sprawozdawcami. Jeden Przemysław Babiarz nie da rady.
Wowo – to i owo, a wiec jeszcze trochę ciekawostek. Miał reżyser konia wyścigowego na spółkę z aktorem-gwiazdorem Ignacym Gogolewskim. Trzymali go w stajni w Jabłonnej, po której dawno już ślad zaginął. Wowo był także międzynarodowym sędzią tenisowym, bardzo zresztą łagodnym i przymykającym oko na auty. Maszyn do kontroli nie było.
Wowo Bielicki był jednak przede wszystkim artystą-malarzem i scenografem, a także reżyserem. Bywało, że dyrektorował – między innymi teatrem w Wałbrzychu, mieszkając w przepięknym zamku w Książu.
Wowo był skarbnicą wiedzy o sztuce, a także o artystach. Znał ich w końcu osobiście i to przez całe lata. Docenił go Krzysztof Skowroński, twórca i właściciel Radia Wnet. Wowo miał tu stałą audycję, w której opowiadał barwnie i życzliwie o ludziach kultury, a także o wielu ciekawych znajomych.
Ludzie sztuki są szybko zapominani. Owszem, wywołują wzruszenie, uśmiech i oklaski. Ale to wszystko, jest bardzo ulotne i szybko zapominane.
Kochajmy artystów. I płaćmy o wiele więcej niż obecnie jest to stosowane. Większość z nich nie opływa w luksusy. Nie jest też prawdą – jak gadają zazdrośnicy – że artysta jeśli chce być lepszym, musi być głodnym. Częściej wegetowanie kończy się bowiem smutno. Potem mówi się łzawo i wspomina rzewnie, ale to już artysty nie przywróci.
Jeszcze jedno. Wysyłamy na ostatnia wachtę artystów do różnych domów niby pogodnej starości. Gdzieś poza miasto. Gdzie daleko jest do teatrów i sal koncertowych. I tak nie powinno być. Wielu spośród starszych może przecież nadal chodzić na spacery, być wśród znajomych, a nie być zamkniętych w czterech ścianach. Może tak jest wygodniej dla „opiekunów”.
Wowo miał rodzinę, kochająca żonę, dwóch synów. Szkoda jednak, że nie poszedł w ślady Ludwika Solskiego. Owszem, żył szybko i ciekawie. Zmarł 24 października 2012 roku. Miał 80 lat.
Stefan Truszczyński